niedziela, 19 lipca 2009

Sukces na Blip.pl

Textsprint na Blip

poniedziałek, 13 lipca 2009

Pan Gąbka wirtualna waluta.

Polska w strefie eurogąbki
Szymon Adamus (6 lipca 2009)


Nasza-waluta
Pan Gąbka to pomysł Naszej Klasy na dodanie „twarzy” do produktu. I nieważne, że to Sponge Bob z odzysku – ważne, że wszędzie go pełno. Teraz Gąbka zaczyna nowe życie jako wirtualna waluta.

Ostatnio fani gry Sims 3 mogli kupić kilka przedmiotów z Panem Gąbką w sklepie internetowym Electronic Arts. A proszę bardzo! Skoro H&M może promować się w świecie Simów, to czemu nie Nasza rodzima Klasa?



Problem w tym, że o ile wspomniane przedmioty w grze są darmowe i wygodne w ściągnięciu, o tyle eurogąbki trzeba kupić za realną walutę samemu, w sumie robiąc sobie problem z przeliczaniem.

Na Naszej Klasie do tej pory płaciliśmy SMS-ami lub przelewem. Teraz możemy też załadować pulę eurogąbek i zużywać ją na wirtualne prezenty. Na stronie informacyjnej czytamy o wygodzie i oszczędnościach związanych z tym rozwiązaniem. Rzeczywiście, wirtualna waluta jest tańsza.

Przykładowo: bukiet kwiatów to 20 eurogąbek, 2 zł przelewem lub 2,44 zł SMS-em. Przy cenie 5 zł za najmniejszy pakiet 50 eurogąbek taki prezent kosztuje nas 2 złote. Tyle co jednorazowym przelewem. Kupując jednak więcej wirtualnej waluty, dostajemy coś gratis.
  • 50 eurogąbek kosztuje 5 zł
  • 110 eurogąbek, 10 zł (10 gąbek gratis)
  • 170 eurogąbek, 15 zł (20 gąbek gratis)
  • 280 eurogąbek, 25 zł (30 gąbek gratis)
  • 390 eurogąbek, 35 zł (40 gąbek gratis)
  • 570 eurogąbek, 50 zł (70 gąbek gratis)
Okazuje się więc, że ładując konto największą liczbą eurogąbek (500 + 70 gratis za 50 zł) – za ten sam bukiet kwiatów zapłacimy 1,75 zł.

Brzmi nieźle. Sęk w tym, że wirtualna waluta Naszej Klasy ma termin przydatności do zużycia: do 30 dni w najmniejszym, do 360 w największym pakiecie. Pozostaje też kwestia przeliczania wartości przedmiotów na walutę rzeczywistą, która jest bolączką wszelkich systemów tego typu.

Oczywiście o problemie można mówić tylko z perspektywy konsumenta. Dla Naszej Klasy eurogąbki to same plusy. Wirtualna waluta działa podobnie jak karta kredytowa, zachęcając do większej rozrzutności. Rozprowadzanie dużych pakietów eurogąbek daje też konkretny zysk sprzedawcy, który być może nie zarobiłby tak dużo przy tradycyjnej sprzedaży wirtualnych dóbr (jak często można kupować obrazki z kwiatkami i misiami?). Wirtualna waluta otwiera także możliwości wprowadzania większej liczby produktów, a może nawet rozszerzenia tej formy płatności na inne strony? W końcu Nasza Klasa to w Polsce społecznościowa potęga.

Czy Pan Gąbka wyjmie swoje pieniądze z portfela również na innych witrynach? Wyobraźmy sobie... na przykład kupowanie eurogąbkami na Merlinie. Kusząca wizja?

S.Adamus, Polska w strefie eurogąbki, "MpK-A", nr 293, 6-07-2009, http://www.marketing-news.pl/article.php?art=1691

niedziela, 12 lipca 2009

Szafiarki

Tak jak blogerzy rzucili wyzwanie publicystom, szafiarki wkroczyły w świat kreatorów mody. Dwudziestoletnie amatorki stały się postrachem redaktorów pism o modzie.

Do niedawna szafiarstwo, czyli prezentowanie na blogu zawartości swojej garderoby, było jedynie zabawnym hobby licealistek i studentek, które chciały ubrać się oryginalnie i tanio, a potem podzielić się tą umiejętnością z internautami. Takie właśnie intencje miała polska prekursorka szafiarstwa, znana w wirtualu jako Ryfka, właścicielka bloga Szafa Sztywniary. Jak na taką nazwę przystało, w jej realnej szafie w Krakowie panuje idealny porządek. Łatwiej dzięki temu prezentować zawartość szafy realnej w tej wirtualnej, czyli na blogu.

Prezentacja odbywa się dość często, nawet raz w tygodniu. Zaczyna się od dobrania odpowiedniego zestawu. Gdy świeci słońce, to na przykład komplet w stylu cycle chic, mody rowerowej, czyli czarno-żółta damka z koszykiem plus żółta koszula z sieciowego sklepu i jasne rybaczki droższej marki. Gdy pada deszcz, kalosze z aukcji internetowej, supermodne ostatnio kujońskie okulary w czarnych oprawkach, przezroczysty parasol i chustka od babci.

Potem sesja w odpowiednim plenerze, do której potrzebny jest fotograf. W wypadku Ryfki to jej chłopak. Zaczynał prawie dwa lata temu jako kompletny modowy laik. Dziś z miną profesjonalisty potrafi doradzać Ryfce, aby założyła inne rajstopy, bo te, które wybrała, źle wyjdą na zdjęciu. Po serii cyknięć z aparatu następuje seria kliknięć myszką, bo zdjęcie z notką trzeba umieścić na blogu. A później liczba klików przyrasta w postępie geometrycznym.

Przegląd polskich szafiarskich blogów ►

Nową stylizację komentują stałe czytelniczki – dla niektórych Ryfka stała się wyrocznią w sprawach stylu. Kiedy dwa lata temu wrzuciła na bloga pierwsze zdjęcia, zastanawiała się, czy to nie dziecinada. W realu jest całkiem poważną tłumaczką. I podobnie jak głośna polityczna blogerka Kataryna prowadzi dwa życia – codzienne, w którym ze względu na pracę nie zawsze przyznaje się do drugiego, sieciowego. Ale to właśnie na jego potrzeby Ryfka wymyśliła słowo „szafiarka” i po cichu marzy, że kiedyś trafi ono do słownika języka polskiego.

Są na to spore szanse, bo dzisiaj blog SzafaSztywniary.blogspot.com według statystyk Google’a ma 99 tys. odsłon miesięcznie i 31 tys. użytkowników. A to oznacza, że teksty Ryfki i jej robione starym kompaktem kodaka zdjęcia stały się prawdziwą konkurencją dla magazynów o modzie. Dla porównania, „Elle” sprzedaje w Polsce 68 tys. egzemplarzy pisma, „In Style” – 77 tys. (dane Związku Kontroli Dystrybucji Prasy za marzec 2009). Tego typu wydawnictwa z roku na rok mają coraz mniej czytelników, natomiast e-szaf ciągle przybywa. W Polsce jest ich już przynajmniej 200 (w tym jeden blog prowadzony przez szafiarza) i wciąż zyskują na popularności.

Na strony prowadzone przez Harel (lookbook.blox.pl oraz Harel.blox.pl z komentarzami o nowych tendencjach i sklepach) było już ponad dziewięć milionów wejść. Wiele zagląda tam stale, mimo że Harel nie sili się na wyszukaną scenografię. Zdjęcia robi sama za pomocą aparatu na statywie. Za tło służy jej goła ściana, której jedyną ozdobą jest gniazdko elektryczne.

Ten minimalizm rekompensuje pomysłowość Harel w wymyślaniu różnych sposobów na noszenie jednej sukienki czy bluzki i zacięcie do ubraniowego recyklingu. Stara spódnica do ziemi zmienia się dzięki kilku zatrzaskom w modną bombkę, a za duży T-shirt w tunikę z kieszeniami z rękawków. Na niektórych zdjęciach modelkę można rozpoznać, ale Harel strzeże prywatności. Żeby poważni klienci jej realnej firmy nie pomyśleli, że w internecie zajmuje się głupotami.

Przemysł odzieżowy już zaczął się interesować polskimi szafiarkami. – Na blogach pojawiają się pierwsze reklamy, a kilka firm postanowiło wysłać szafiarkom próbki wyrobów – mówi Aife, autorka bloga Aifowy.blox.pl. Na przykład dżinsy albo sweter, który po obfotografowaniu dziewczyny wysyłają do kolejnych blogerek, choć część otwarcie pisze, że nigdy nie stanie się on ulubionym elementem ich stroju. Na razie najpopularniejsze polskie szafiarki mogą dzięki swoim e-garderobom zarobić na reklamach co najwyżej kilkaset złotych miesięcznie, ale niedługo sumy te zapewne wzrosną.

– Prowadzenie bloga o modzie i występowanie w roli modela, redaktora i komentatora trendów stało się sprawą o wiele poważniejszą, niż komukolwiek do tej pory się wydawało. Nie przewidzieli tego ani kreatorzy, ani redaktorki żurnali, ani nawet sami autorzy blogów – tłumaczy Marta Klimowicz, socjolog internetu z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Pierwsze amerykańskie e-szafy zaczęły powstawać po 2000 roku. Jeden z najbardziej popularnych blogów o modzie, poświęcony głównie akcesoriom, Manolo Shoe Blog, nazwany tak na cześć projektanta Manolo Blahnika, prowadzony jest przez anonimowego blogera. Pisze on zawsze w trzeciej osobie i deklaruje, że „od dziecka podążał za modą, ale nigdy nie trzymały się go pieniądze”.

Kiedy się jednak okazało, że codziennie odwiedzają go dziesiątki tysięcy internautów, to drugie zmieniło się. Dostał cotygodniową rubrykę w „The Washington Post” i zaczął zarabiać na reklamach. Nawet 300 tys. dol. rocznie. Ale szafiarskie blogi nie działają tylko na zasadzie wieszaków na banery. Zaglądają do nich tysiące internautów na całym świecie, bo oferują coś, czego brakuje magazynom o modzie.

Jesteśmy szybsi od miesięczników. Nowe trendy komentujemy prawie codziennie i dostosowujemy pomysły projektantów do możliwości zwykłych ludzi, których nie zawsze stać na rzeczy z najnowszych kolekcji – mówi Alice, właścicielka bloga Alicepoint.blogspot.com. To najpopularniejsza za granicą polska szafiarka, jej zdjęcia pojawiły się ostatnio np. w norweskim magazynie „Spilled Milk”. W modowej branży żartuje się nawet, że Anna Wintour, legendarna redaktorka naczelna amerykańskiego „Vogue’a”, zaczęła przeklinać dzień, w którym powstał internet. Bo przez niego czuje się jak wyrocznia, której zdanie przestało być komukolwiek potrzebne.

To blogerzy stali się odpowiedzią na kryzys w świecie trendów, nazwany przez socjologów końcem mody, choć powinno się chyba raczej mówić o kryzysie dyktatorów. „Dzisiaj trudno powiedzieć, co w danym sezonie jest na topie, bo modne jest po prostu wszystko. Pogubili się w tym i klienci sklepów z ubraniami, i wielcy kreatorzy, którym nie zależy już na sprzedawaniu ubrań elitom. Chcą je sprzedawać wszystkim, ale nie zawsze wiedzą, jak najlepiej trafić do mas” – twierdzi Teri Agins, autorka książki „The End of Fashion” (Koniec mody).

Za to szafiarze radzą sobie z tym nadzwyczaj dobrze. Kiedy więc Filipińczyk, autor bloga BryanBoy, zamieścił u siebie film o znanym projektancie Marcu Jacobsie, ten napisał do niego e-mail. Zapewniał w nim, że sam jest stałym czytelnikiem Bryana. A potem jedną z toreb w kolekcji nazwał na cześć blogera BB.

Ostatnio do świata modowego biznesu weszła również 17-letnia autorka bloga Sea of Shoes, amerykańska nastolatka z Teksasu. Właściciele popularnego sklepu Urban Outfitters zaproponowali jej stworzenie minikolekcji butów. Dla znawców branży jest jeszcze jedna miara sukcesu zwykłych blogerów – to honorowe miejsca na najważniejszych pokazach mody.

Pierwsi szafiarze zostali zaproszeni na New York Fashion Week w 2003 roku. W zeszłym roku Tina Craig i Kelly Cook z BagSnob.com oprócz zaproszeń dostały także miejsca w drugim rzędzie obok topowego kreatora Oscara de la Renty. Do tej pory siadali tam tylko projektanci i redaktorzy najważniejszych żurnali, czyli ci, którzy rozdają karty w modowym biznesie. Teraz dołączyli do nich szafiarze.

źródło: Newsweek foto: lookbook.nu

czwartek, 9 lipca 2009

V MAG

środa, 1 lipca 2009

Blog drukowany.

Tu kiedyś był wpis na temat druku blogów. Niestety na prośbę autorki został usunięty!

"Proszę o usunięcie mojego tekstu. Nie udzielałam Państwu pozwolenia na jego publikowanie.
Marta Więckiewicz."

Dilemmas magazine! Hit Sezonu!


[+*****- super plus!]

Internauci kręcą serial z Martą Żmudą-Trzebiatowską!

Gdzie w czasie kryzysu można znaleźć pieniądze na film? W internecie! Krótkometrażowy film z Martą Żmudą-Trzebiatowską ma 668 producentów.

Komedia romantyczna pt. "Wszystko" w reżyserii Artura Wyrzykowskiego to pierwszy w historii polski film sfinansowany przez internautów.

Oficjalna premiera filmu odbędzie się 7 lipca. Reżyser, 24-letni student szkoły filmowej, niemal przez dwa lata zbierał pieniądze na swój debiut.

Sponsorów szukał w internecie
. Darczyńcom obiecał, że w zamian za wsparcie umieści ich nazwiska w napisach końcowych. Minimalna kwota, jaką mogli zaoferować, to 10 zł, ale znalazły się osoby, które wpłaciły nawet po 1 tys. zł.

Efekt jest taki, że cały film trwa 15 minut, a napisy końcowe aż dwie. - Ludzi przekonała idea oraz to, że nie siedziałem z założonymi rękami, narzekając na ciężki los, ale miałem pomysł na zrealizowanie swojego marzenia - mówi Artur Wyrzykowski.

Film kosztował 80 tys. zł. Od internautów udało się zebrać 38 tys., 20 tys. dołożył Polski Instytut Sztuki Filmowej, a 22 tys. zgromadził sam reżyser. "Wszystko" to historia niespełnionej miłości, ironiczna opowieść o chłopaku zakochanym w koleżance z podwórka. W produkcji zagrali m.in. Antoni Pawlicki, znany z serialu "Czas honoru" emitowanego w TVP2, a także Michał Koterski oraz Marta Żmuda-Trzebiatowska.

Wyrzykowski walczy teraz o to, by jego film był wyświetlany w kinach. I znów prosi internautów o pomoc. Na stronie chcezobaczycwszystko.net zbiera podpisy pod petycją, która ma pomóc przekonać multipleksy.

źródło: Mediarun.pl

wtorek, 30 czerwca 2009

e!stilo nowy magazyn dla kobiet



Jak prasa powinna zarabiać w Internecie?

Jak zawsze w czasach silnego spowolnienia gospodarczego spadają również wydatki marketerów nareklamę. Szczególnie dotyka to m.in. prasę drukowaną. Dlatego ponownie przez świat zaczyna przetaczać się dyskusja jak przeciwdziałać temu zjawisku? No właśnie czy obecna dyskusja ma na celu znalezienie wyjścia z tej sytuacji?

Prasa jest ostatnio aktywana na tym polu, ale jej jedynym argumentem jest powtarzanie tego co mówi się w krajach Europy zachodniej oraz USA. Czyli co zrobić, aby treści produkowane przez gazety nie były dostępne za darmo w Internecie oraz że należy jak najszybciej zacząć pobierać opłaty za treści publikowane nawet na własnych stronach internetowych tych gazet. Poniżej fragmenty z artykułu Gazety Prawnej:

Wydawcy prasy na całym świecie szukają pomysłów na wzrost przychodów. Jednym z nich jest pobieranie opłat za coraz większą liczbę treści trafiających do Internetu. Rupert Murdoch, (…) do którego należy m.in. dziennik The Wall Street Journal, kilka dni temu nie pozostawił nikomu wątpliwości. Ludzie przyzwyczaili się do czytania za darmo newsów w sieci. To się musi zmienić. Na pobieranie opłat będzie się decydowało coraz więcej wydawców(…) To może być zapowiedź poważnych zmian w strategiach biznesowych wielu wydawców prasy, którzy dotychczas liczyli, że zamiast na opłatach za treści w sieci zarobią więcej na reklamie internetowej. Ale ten model nie wypalił, bo nawet najlepsi - np. wydawca Time - nie czerpią z tego źródła więcej niż 20 proc. Przychodów(…) Balansujący na granicy bankructwa wydawca dziennika New York Times ponownie rozważa powrót do wprowadzenia opłat za część treści. Miał już taką usługę TimeSelect, w której sprzedawał dostęp do publicystyki, zarabiając na tym rocznie 10 mln dol. Ale zrezygnował z niej, bo uznał, że więcej pieniędzy przyniosą mu reklamy. Nie przyniosły(…)Zwiększenia przychodów z płatnych treści łatwiej przyjdzie wydawcom specjalistycznym. Takim jak działający globalnie wydawcy WSJ.com czy FT.com, a w Polsce Infor Biznes czy Presspublica (wszyscy już sprzedają część treści). Czytelnicy gotowi są zapłacić za informacje specjalistyczne, ale nie za newsy polityczne. Najlepszym przykładem jest amerykański ConsumerReport.org, serwis konsumencki o wysokim zaufaniu czytelników - ma obecnie 3,3 mln abonentów, z których około 3 mln płaci rocznie za dostęp do serwisu internetowego 26 dol. Dodatkowo co miesiąc sprzedaje się jeszcze 4 mln egzemplarzy papierowych, rozsyłanych prenumeratorom. Wydawcy będą szli w tym kierunku, próbując modelu biznesowego: część treści za darmo, część - ekskluzywnych - za pieniądze. (…) Zwiększenie liczby płatnych treści przyśpieszyć może także zgodne stanowisko większości największych wydawców w sprawie kopiowania ich treści przez portale i inne serwisy. Mamy pozwalać Google czy Yahoo! kraść nasze materiały... No, nie kraść, lecz brać? - zapytał na konferencji Cable News Rupert Murdoch. W tym samym tonie wypowiedział się w niedawnym wywiadzie dla tygodnika Der Spiegel Mathias Dopfner, prezes niemieckiego koncernu Axel Springer, innego giganta prasowego. Chyba nie może być tak, że wydawcy tworzą dzisiaj treści dużym nakładem wysiłku i pieniędzy, a nadawcy internetowi i wyszukiwarki posługują się nimi swobodnie i podają jako własny produkt. Prawo ochrony treści powinno w przyszłości zakładać, że powielanie profesjonalnych treści również musi kosztować – dodał”.

Oczywiście można się z tymi tezami zgadzać lub nie, natomiast dziwi fakt, że ponownie chcemy kopiować to co dzieje się u naszych sąsiadów. Już nie jedna wielka, globalna korporacja sparzyła się na polskim rynku chcąc przekopiować bez namysłu cały model biznesowy.

Czy według wydawców prasy w Polsce jedynym wyjściem jest wprowadzenie opłat za treści dostępne na ich stronach internetowych? Widać, że sami nie widzą co zrobić, wszyscy obserwują szybki rozwój Internetu i to, że coraz więcej osób szuka informacji właśnie tam i zazwyczaj nie chce za nie płacić. Na pewno w przypadku wysoko specjalistycznych treści można liczyć na to, że użytkownicy będą za nie skłonni płacić, problem polega jednak na tym, że większość dzienników w Polsce chce docierać do masowego czytelnika.

I tak na przykład Rzeczpospolita ma prawie 1 mln realnych użytkowników, którzy co miesiąc odwiedzają ich serwis internetowy, natomiast sprzedaż papierowego wydania to około 200 000 tys egzemplarzy każdego wydania(nakład jednorazowy). Tygodnik Wprost to około 230 000 tys sprzedanych egzemplarzy tygodniowo i 420 000 tys realnych użytkowników miesięcznie serwisu internetowego.

Tendencją którą można zaobserwować od wielu miesięcy jest utrzymująca się sprzedaż wydań papierowych lub jej spadek oraz w większości przypadków rosnąca liczba użytkowników serwisów internetowych wydawców. Pokazuje to potencjach tych tytułów w przyciąganiu czytelników do wydań internetowych. Dlatego czy nie można próbować zarabiać więcej niż wspomniane 20% z reklam i innych działań w Internecie? Na pewno na sprzedaży wyłączenie standardowej reklamy(odsłonowej) nie. Czy nie jest możliwe podejmowanie innych działań tak, aby spróbować zachęcić tych wszystkich, którzy czytają treści w Internecie a nie kupują papierowych wydań do wydania pieniędzy w Internecie? Dodatkowo utrzymać tych, którzy kupują papierowe wydania lub „przenieść ich aktywność do Internetu” i zarobić tyle samo?

Prasa chętnie podejmuje współpracę z telewizją np. dziennikarze komentują bieżące wydarzenia oraz tematy, które zostały poruszone na ich łamach. Taka sama sytuacja ma miejsce przy współpracy ze stacjami radiowymi. Dlaczego takiej „współpracy” nie można podjąć z Internetem?

Na pewno jest wiele pomysłów jak próbować radzić sobie ze spadającymi wpływami ze sprzedaży papierowych wydać oraz co za tym idzie wpływami reklamowymi drukowanych reklam. Na pewno również nie ma prostych recept a testowanie nowych rozwiązań jest czasochłonne. Nie będzie prawdopodobnie również szablonowych rozwiązań, które wszyscy będą mogli zastosować. Wydaje się, że każdy wydawca powinien szukać własnej drogi. Tylko czy starczy im czasu i odwagi? O tym przekonamy się w niedalekiej przyszłości.

autor: Sebastian Świderski, Senior Key Accont Manager w branży internetowej(e-commerce i reklama) od ponad 2 lat. Poprzednio 6,5 roku w bankowości. Absolwent ekonomii.

Historia Playboya.


DZIEWICA PRZEJMUJE PLAYBOYA

Judyta Sierakowska, Paweł Moskalewicz

Hugh Hefner, twórca potęgi „Playboya”, mówi: pas. A jego dotknięte kryzysem erotyczne imperium połknie zapewne Virgin, rozrywkowy gigant Richarda Bransona


To niemożliwe! „Playboy” upada? – łapie się za głowę profesor Zbigniew Lew-Starowicz. – Byłaby szkoda, bo to nie tylko jedyne na świecie kulturalne pismo o seksie, ale także legenda dla wielu pokoleń.

Jednak kryzys nie oszczędza legend. I tak jak na kolana padli przez ostatni rok giganci światowej bankowości oraz finansów, tak też czarne chmury zebrały się nad imperium króliczka. W pierwszym kwartale tego roku Playboy Enterprises zanotował prawie 14 milionów dolarów straty, a przez ostatni rok wartość jego akcji spadła o połowę. Firma próbuje się ratować, proponując klientom oferty specjalne: dożywotnią prenumeratę za 500 dolarów czy osobistą dostawę w wykonaniu playmates dla pierwszych 10 szczęśliwców. Obserwatorzy rynku nie mają wątpliwości – „Playboy” ledwo dyszy i rozpaczliwie poszukuje kupca.

– Wszystkie media drukowane mają dziś kłopoty, ale „Playboya” dobiła darmowa pornografia w Internecie – mówi „Przekrojowi” Stephen McNail, analityk z nowojorskiej firmy MC Media Investment. – Spadają przychody z reklam oraz ze sprzedaży pisma. Żeby przetrwać, firma musi szybko znaleźć bogatego inwestora. Na tyle dużego, by mógł zainwestować w rozwój i inne źródła dochodów oparte nie tyle na samej gazecie, ile na bezcennym, rozpoznawalnym na całym świecie logo.

I rzeczywiście, choć szefowie „Playboya” oficjalnie zaprzeczają, jakoby firma była na sprzedaż, tajemnicą poliszynela w medialnym światku jest to, że potencjalnym nabywcą jest brytyjski rozrywkowy koncern Virgin kierowany przez Richarda Bransona. Virgin to potęga, a jego szef przez ostatnie lata zyskał sobie opinię króla Midasa – czegokolwiek się dotknie, zamienia w złoto, ratując firmy stojące na krawędzi upadku. Czy teraz ocali marzenie Hugh Hefnera, który 56 lat temu rozpoczął w USA swoją prywatną rewolucję seksualną?

(Chłopak z Chicago)
Hugh Marston Hefner urodził się 9 kwietnia 1926 roku w Chicago. Jego matka Grace Swanson była prostą córką farmera, ojciec Glen – księgowym. Trzy lata później przyszedł na świat młodszy brat Hugh, Keith. Rodzice, pobożni metodyści, chowali ich surowo. Hugh od zawsze miał głowę pełną pomysłów, bez przerwy coś rysował i – jak wspominał jego brat – „marzył. Bez przerwy. Tworzył w głowie historie, w których główne role grały fascynujące go hollywoodzkie sławy. Kochał kino i to ono lat ukształtowało jego wyobrażenie o szczęściu”.
Szkolne lata młody Hugh (już wtedy znany jako Hef) dzielił między nieustanne wypady do kina, tworzenie kolejnych szkolnych gazetek i dorywcze prace. Gdy skończył szkołę, pracował krótko w kilku różnych wydawnictwach. Wreszcie dostał wymarzoną robotę w męskim piśmie „Esquire”. Popracował tam może z miesiąc i wyleciał z wielkim hukiem, bo zażądał... pięciu dolarów podwyżki.

Wyrzucony z kolejnego miejsca zamarzył wreszcie o własnym piśmie.

Miał 27 lat, gdy w „Advertising Age” zobaczył ogłoszenie o sprzedaży praw do nagich zdjęć Marilyn Monroe (pozowała kilka lat wcześniej, kiedy jeszcze nie była wielką gwiazdą). Hef genialnie wyczuł moment. Zdjęcia wystawiono za 500 dolarów, a na ekrany wchodził właśnie film „Mężczyźni wolą blondynki”. Kraj za chwilę miała ogarnąć mania na punkcie seksownej blondynki, ale Hefner zdążył. Z banku wziął 400 dolarów, od rodziny 200 i 13 czerwca 1953 roku kupił zdjęcia. Pozostałe sto dolarów zainwestował w papier firmowy, na którym do kilkuset dystrybutorów prasy napisał, że właśnie powstało genialne pismo dla mężczyzn. Na początku miało się nazywać „Stage Party”, ale Hef szybko się połapał, że to nie to, i odgrzebał stare hasło „playboy”.


Pierwszy egzemplarz miał 48 stron, kosztował 50 centów, nie miał za to numeru ani daty, bo Hef bał się porażki. Aby wyjść na zero, musiał sprzedać 30 tysięcy. Sprzedał 53 991. Na okładce i w środku była Marilyn Monroe i to ona na zawsze zdefiniowała dominujący typ urody dziewczyn „Plaboya”. Na pierwszej rozebranej rozkładówce wystąpiła sekretarka Hefnera.

(Swawolny króliczek)

Symbol „Playboya”, króliczek w smokingu, pojawił się już w drugim numerze. Skąd pomysł? Bo to „swawolny zwierzaczek, z którym kojarzy się uprawianie seksu” – tłumaczył Hugh.
Rok później pismo sprzedawało się w 175 tysiącach egzemplarzy, a w 1959 roku sprzedaż przekroczyła milion! „Playboy” pobił „Esquire’a”, z którego niegdyś wylali Hefnera. Do dziś na jednej ze ścian bawialni w posiadłości Hefa wisi słynny pięciodolarowy banknot z jego podobizną, który ma przypominać o wydarzeniach z 1952 roku. Na atrapie pięciodolarówki, którą naczelny „Esquire’a” wręczył Hefnerowi z okazji obchodów 25-lecia „Playboya”, znajduje się napis: „No cóż, powinniśmy byli dać ci tę podwyżkę”.

Na początku lat 60. znów zadziałał słynny nos Hefnera. Wyczuł, że golizna to nie wszystko, i w piśmie nastąpił przełom. W 1962 roku „Playboy” opublikował pierwszy wywiad, który nie traktował o seksie. Alex Haxley rozmawiał z trębaczem jazzowym Milesem Davisem. Od tego czasu wywiady z ludźmi nauki, kultury (jak na przykład Jean Paul Sartre) stały się znakiem firmowym „Playboya”. Pojawiły się też reportaże na wysokim poziomie, zaczęto drukować niepublikowaną prozę znanych pisarzy. Do magazynu pisali między innymi Truman Capote, Woody Allen, Norman Mailer czy John Updike. Tu pojawił się słynny wywiad z Martinem Lutherem Kingiem. W latach 70. „Playboyowi” udzielali wywiadów nawet kandydaci na prezydenta USA.

– Brałem najbardziej seksowny narkotyk, ecstasy, co pomogło mi się skupić na redagowaniu magazynu i tworzeniu imperium. Mogłem wtedy pracować 24 godziny na dobę przez kilka dni bez przerwy – wspomina Hefner.

Szybko zrozumiał, że wykreowana przezeń marka to skarb i można zarabiać na niej krocie, nie tylko wydając magazyn. 29 lutego 1960 roku otworzył więc pierwszy klub „Playboya” w Chicago. Towarzyszyła mu reklama „Disneyland dla dorosłych”. Na otwarcie klubu „Playboya” w Londynie w 1966 roku przyszli Beatlesi, a na scenie występował Woody Allen. Po 10 latach kluby miały już ponad milion członków!

Hefner nie tylko łamał kolejne tabu związane z seksem, ale także wspierał ruch na rzecz równouprawnienia Murzynów. Gdy w Stanach szalała jeszcze nieformalna segregacja rasowa, stałymi gośćmi w klubach Hefa byli Ella Fitzgerald, Ray Charles czy Duke Ellington. Choć najsłynniejszy ich gość to James Bond. W filmie „Diamenty są wieczne” był klubowiczem ze złotą kartą.

Największe sukcesy „Playboy” odnosił na początku lat 70. Sprzedaż sięgała 7,2 miliona egzemplarzy! To wtedy Hef kupił za milion dolarów ogromną posiadłość o powierzchni ponad 20 tysięcy metrów kwadratowych, którą nazwał Playboy Mansion. Dom w stylu gotycko-tudorowskim ma 30 pokoi, a napis nad drzwiami wejściowymi głosi: „Jeśli nie lubisz seksu grupowego, nie dzwoń”.

(Czarna seria)
Gdy już się wydawało, że Hefner to dziecko szczęścia, szaman, który posiadł kamień filozoficzny, nagle posypały się ciosy. Pierwsza katastrofa nastąpiła w 1974 roku, kiedy Bobbie Amstein, kochanka i sekretarka Hefa, została skazana za dystrybuowanie narkotyków. Dwa miesiące później popełniła samobójstwo. Hefa nikt nie oskarżył, ale wszyscy wiedzieli, że jest co najmniej współodpowiedzialny za tragedię. W 1980 roku modelka Dorothy Stratten została zamordowana przez zazdrosnego męża. Też była kochanką Hefa. Niedługo potem ukazała się książka Petera Bogdanovicha „Śmierć jednorożca”, który opisał narkotyczne orgie w rezydencji Hefnera, gwałcenie dziewczyn na przyjęciach. Niektórzy goście z opisanych imprez dołożyli swoje, reputacja Hefa podupadła. Znani i bogaci przestali odpowiadać na jego zaproszenia. Nakład spadł do trzech milionów, a akcje „Playboya” sprzedawane były za ułamek swej niedawnej wartości. Markety w ogarniętej konserwatywną kontrrewolucją Ameryce nie chciały sprzedawać pisma, podobnie jak poczta, która odmówiła dystrybucji „pornograficznego” magazynu. Do tego doszła panika związana z AIDS, kluby Hefa propagujące swobodny seks przestały cieszyć się powodzeniem. „Playboya” zaatakowały też feministki. – Kobieta nie jest rzeczą, a Hugh Hefner sprzedaje ją w piśmie tak, jak w sklepie mięsnym sprzedaje się wołowe steki – grzmiała Camille Paglia, do dziś jedna z czołowych feministek USA.

Wcześniej jeszcze, bo w połowie lat 70., Hefnerowi wyrosła konkurencja. W 1974 roku na rynek wszedł Larry Flynt z „Hustlerem”, który zamiast wysmakowanej erotyki prezentował perwersyjne „kobiece mięso”. Flynt otworzył też sieć klubów ze striptizem. Zaczęła się wojna. Pismo za pismo, klub za klub. Towar Flynta był zupełnie inny, ale odebrał Hefnerowi kawał rynku. Podobnie jak „Penthouse”, z którym „Playboy” przez chwilę nawet ścigał się o to, kto wydrukuje bardziej odważne zdjęcia. Ostatecznie bitwę, przez niektórych nazywaną „wojną łonową”, wygrał „Penthouse”, a „Playboy” powrócił do lansowania modelek typu dziewczyna z sąsiedztwa.


Ostatni cios spadł w 1985 roku, gdy zaharowujący się Hefner dostał rozległego zawału. Wtedy bieżące zarządzanie firmą i pismem oddał w ręce córki, 28-letniej Christie, zerwał z narkotykami, alkoholem, zaczął sypiać w nocy, przeszedł na dietę i ożenił się z o 40 lat młodszą playmate Kimberley Conrad. Ta urodziła mu dwóch synów, z którymi Hef fotografował się jako przykładny ojciec rodziny. Zajął się filantropią, organizował festiwale muzyczne.

Tymczasem Christie bez sentymentów zaczęła reformować imperium. W odróżnieniu od ojca nie walczyła o deficytowe kluby i hotele „Playboya”, posprzedawała je, a pieniądze zainwestowała w magazyn, wydawnictwa oraz telewizję kablową. Playboy Enterprises zaczął wychodzić na prostą. Cała zasługa, co może mało sprawiedliwe, przypisywana jest Hefnerowi.

(Na łóżku wśród blondi)
Kiedy Hefner odsunął się od bieżących kwestii biznesowych, miał czas, by oddać się swym ulubionym namiętnościom – kolejnym kochankom (utrzymuje, że miał ich ponad tysiąc), zabawie oraz wolnej miłości. Ponieważ jego żona Kimberley nie była entuzjastką tego stylu, Hefnerowie rozwiedli się, a Hugh korzystał z życia. Powróciły pełne wolnej miłości przyjęcia w kalifornijskim Playboy Mansion pod adresem 10236 Charing Cross Road w Los Angeles, który w Ameryce zna każdy. To tu znajduje się słynna kiczowata Grota Miłości. Są też baseny, ogrody, prywatne zoo i rezerwat ptaków. Oraz Game House, gdzie wiecznie młody Hef ma automaty do gier, flippery, stoły do bilardu i pokera.

Oczywiście najważniejszy element legendy Playboy Mansion to słynne króliczki. Mieszkają z Hefnerem, dostają pensję (dwa i pół tysiąca dolarów miesięcznie), boss kupuje im samochody, płaci za ciuchy i kosmetyczki, a każda z nich ciągle coś poprawia: usta, nos, podbródek. I koniecznie piersi. Wszystkie mają takie same – nadymane jak balon sylikony. Hef załatwia im role w filmach i reklamach. Wybiera tylko blondynki, opalone, tlenione, o cielęcym spojrzeniu.
Kilka lat temu jedna z eksplaymates wydała książkę, w której opisała reguły panujące w domu Hefa. Autorka twierdzi, że droga do „Playboya” jest tylko jedna i wiedzie przez sypialnię bossa. Opisała też orgie w posiadłości Hefa. Seks grupowy odbywał się w środy i soboty, to były tak zwane wieczory seksu, na których stawić musiała się każda kobieta mieszkająca w domu, czy to króliczek, czy sekretarka. Z obecności nie zwalniały ani grypa, ani miesiączka, a jedyne „zwolnienie lekarskie”, jakie działało na Hefa, to gojenie się szwów po operacjach plastycznych, do których zresztą Hef zachęcał króliczki. „Tak naprawdę to on nic nie robił. Leżał sobie ze swoją erekcją z viagry. Każda dziewczyna wskakiwała na niego na dwie minuty, podczas gdy reszta dopingowała ich okrzykami. (...) jak cheerleaderki”.

– Byłem na jednym z przyjęć organizowanych przez Hefnera – wspomina Tomasz Raczek, pierwszy naczelny polskiej edycji „Playboya”. – Rzeczywiście był w piżamie, bo to daje mu poczucie swobody, ale na grupowe balety w Grocie Miłości nie trafiłem. Inna sprawa, że Hef był jeszcze wtedy ze swą żoną Kimberley, która trzymała go nie tyle pod pantoflem, ile pod obfitym biustem. Atrakcją przyjęcia był pokaz ekskluzywnej linii cygar zaprojektowanych specjalnie dla „Playboya” przez nadwornego grafika LeRoya Neimanna. Hefner pali je namiętnie podczas pracy w swym okrągłym satynowym łóżku.

(Ikona obok ikony)
Przez lata Hefner doskonale żonglował zasadami kierującymi erotycznym rynkiem, wiedział, że czytelnik woli pikantne, ale na granicy dobrego smaku zdjęcie gwiazdy niż rozebrane do rosołu nieznanej panienki. Teraz ma twardy orzech do zgryzienia: rozbierać bardziej czy nie? Jego największym wrogiem jest Internet nasycony ostrą pornografią. Aby mu sprostać, powinien rozbierać swoje blondynki na równie ostrym poziomie. – Pójście w pornografię byłoby błędem, końcem wizerunku „Playboya” – komentuje Rafał Leszczyński, analityk rynku prasy CR Media Consulting. – Istotą pisma jest to, że pokazuje erotykę w dość subtelny sposób. Jeśli to zmieni, straci czytelników i reklamodawców.

Ale liczby są bezwzględne – „Playboy” traci zyski i potrzebuje ratunku. Przejęcie przez Virgin jest być może jego ostatnią szansą.

Kryzys obszedł się surowo nie tylko z Playboy Enterprises, ale i z samym założycielem uznawanym od lat za boga seksu. Na swych ostatnich urodzinach Hugh zasnął smacznie, gdy przed nim wiła się roznegliżowana seksowna striptizerka. Od staruszka odchodzą kobiety – Holly Madison (była miss Hawajów, jej największym marzeniem było odwiedzenie wszystkich Disneylandów na świecie) czy Kendra Wilkinson, które miały status stałych rezydentek w domu milionera. Dziewczyny mają teraz młodych chłopaków, jednak i je nachodzi nostalgia za starymi, dobrymi czasami. – Wszystko było wspaniałe i na wyciągnięcie ręki. A teraz muszę żyć na własny rachunek! Nie mam własnego kucharza ani ludzi, którzy by się mną opiekowali i dbali o porządek w moim domu – mówi „Przekrojowi” smutna Kendra.

A czy to też smutny koniec legendy Hefnera? Bynajmniej. Hef zadbał nawet o to, by stylowo ruszyć w ostatnią drogę. Gdy go zabraknie, ciało spocznie pod adresem Westwood Memorial Park, Los Angeles, Kalifornia, krypta numer 24. W grobowcu, tuż obok miejsca pochówku jego największej, choć także jedynej platonicznej miłości – Marilyn Monroe. Ikona obok ikony.

Judyta Sierakowska, Paweł Moskalewicz
„Przekrój” 25/2009


niedziela, 28 czerwca 2009

piątek, 26 czerwca 2009

Koniec porno w kioskach.

Jak małe stowarzyszenie może wygrać walkę z wielką spółką skarbu państwa? Kupując jej akcje. Choćby dwie.

Przeciwnicy eksponowania pism porno w kioskach tak właśnie rozpracowali Ruch SA. Teraz firma musi ich wpuścić na walne zgromadzenie akcjonariuszy i dopuścić do głosu.

W poniedziałek w Warszawie odbędzie się walne zgromadzenie akcjonariuszy Ruch SA. Spotkanie nie będzie jednak przypominało corocznego nudnego zjazdu. Wśród zebranych na sali znajdą się wojujący z Ruchem przedstawiciele stowarzyszenia Twoja Sprawa. I całkiem legalnie dojdą do głosu.

- Jako akcjonariusze mamy takie prawo - mówi Rafał Porzeziński ze stowarzyszenia Twoja Sprawa. Jak to możliwe? Po prostu stowarzyszenie kupiło akcje Ruchu. Konkretnie dwie, za 17 zł. To wystarczy, żeby być wpuszczonym na walne zgromadzenie.

- Chcemy spytać dlaczego zarząd spółki skarbu państwa nic nie robi, żeby uchronić przed kontaktem z pismami porno dzieci i osoby, które tego sobie nie życzą. Dziś zdarza się, że gazety z rozebranymi paniami na okładce leżą obok żelków czy dziecięcego magazynu Ciuchcia - mówi Porzeziński.

Stowarzyszenie kupiło akcje, gdy nie zadziałały konwencjonalne metody protestu. Zarząd Ruchu nie odpowiadał na przykład na 800 listów protestacyjnych wysłanych przez przeciwników porno gazet.

Czy zabranie głosu na walnym zgromadzeniu będzie skuteczne? Jest szansa, że tak. Jeśli zarząd nie odpowie na pytania lub odpowie wymijająco, przedstawiciel Twojej Sprawy zagłosuje przeciw absolutorium dla władz spółki. Oczywiście to za mało, aby odwołać zarząd, ale komunikat z głosowania musi być wysłany na Giełdę Papierów Wartościowych. - A to może poruszyć cenami akcji. Nie chcemy szkodzić Ruchowi, więc mam nadzieję, że zarząd ustosunkuje się do zarzutów i jednak wymusi na kioskarzach schowanie tych pism z oczu dzieci - mówi Porzeziński.

źródło: dziennik.pl

Magazyn Prime

Nowy kwartalnik dla mężczyzn

'Magazine For Men Prime' - to nowy luksusowy kwartalnik dla mężczyzn, który dziś debiutuje na rynku. - Tworzymy pismo lifestylowe, mocno skoncentrowane na mężczyźnie: jego planach, marzeniach, osiągnięciach - mówi Ryszard Bałys, redaktor naczelny i właściciel tytułu. Nowe pismo skierowane jest do mężczyzn powyżej 30. roku życia, prowadzących aktywne życie zawodowe i otwartych na świat. Najbliższym konkurentem nowopowstałego magazynu jest dwumiesięcznik "Male Man", ale jak zaznacza Matylda Stanowska, odpowiedzialna za PR "Prime", jest on adresowany do nieco starszego i bardziej związanego z pracą zawodową czytelnika niż "Male Man" .
Na łamach "Prime" znaleźć można m.in. sylwetki i wywiady z osobami o dużym dorobku zawodowym, ale nie goszczącymi regularnie na pierwszych stronach gazet (w pierwszym wydaniu są to m.in. Hubert Urbański i producent filmowy Grzegorz Hajdarowicz), działy dotyczące mody i stylu, felietony, artykuły poświęcone psychologii biznesu i seksuologii, a także przegląd wydarzeń czy prezentacje gadżetów. Tytuł liczy 136 stron.
primeformen
W gronie felietonistów magazynu są: Andrzej Stasiuk, Artur Andrus, Edi Pyrek i Marek Jóźwik. Z "Prime" współpracują również m.in. pisarz Łukasz Orbitowski, publicyści Maciej Kuźmicz i Kamil M. Śmiałkowski, seksuolog Michał Lew-Starowicz, stylista Marcin Dąbrowski oraz Monika Luft. Autorem projektu graficznego kwartalnika jest Tomasz Bocheński, dyrektor artystyczny "Dziennika Polskiego", a logotyp i typografię dla pisma opracował wielokrotnie nagradzany Portugalczyk Mario Feliciano
Magazyn "Prime" kosztuje 9,90 zł, a nakład pierwszego numeru wynosi 25 tys. egz. Kwartalnik dystrybuowany jest w salonach Empik, punktach Relay, In Medio i salonach prasowych Ruch a także w sieci Kolporter. Jak informuje nas Matylda Stanowska, pismo docelowo ma zostać przekształcone w miesięcznik.
Wydawca nie planuje szerokiej kampanii reklamowej magazynu w mediach. Tytuł promowany będzie poprzez ekspozycję w miejscu sprzedaży, działania public relations czy poprzez obejmowanie patronatów prasowych nad wydarzeniami związanymi z modą, sztuką, motoryzacją i kulturą.

źródło: materiały wydawcy

czwartek, 25 czerwca 2009

Internauci chcą płacić za czasopisma w sieci

Połowa włoskich internautów jest gotowa zapłacić za dostęp do sieciowej edycji swojej ulubionej gazety.

Jednak zdecydowanie mniej niż za wydanie papierowe - wynika z najnowszego raportu Boston Consultig Group.Eksperci z BCG podkreślają, że przyczyną obecnego kryzysu na rynku reklam są nowe technologie i zmiany zwyczajów czytelników oraz przede wszystkim coraz większa popularność darmowych serwisów informacyjnych w Sieci. Według przeprowadzonych przez nich badań aż 49 proc. Włochów zgodziłoby się zapłacić za kompletne wydanie papierowe w wersji online.

Taki sam odsetek skłonny byłby otrzymywać odpłatnie wybór najciekawszych bieżących informacji . Nieco mniej (44 proc.) zgodziłoby się zapłacić za pakiet wiadomości raz dziennie. Na kolejnych miejscach znalazł się dostęp do numerów archiwalnych oraz komentarze i opinie. Ostatnie trzy zajmują treści gospodarcze, serwisy plotkarskie i wydarzenia kulturalne. Włosi nie chcą jednak płacić więcej niż pięć euro czyli około jednej trzeciej tego, ile wydają obecnie w kioskach. Wynika to z przyzwyczajenia do darmowego dostępu do informacji w Internecie, jak również świadomości "niematerialności" wydań online i niższych kosztów dotarcia do czytelnika.
źródło: dziennik.pl

niedziela, 21 czerwca 2009

Kate Moss na okładce japońskiego Vogue

Kate Moss pomimo podeszłego (jak na modelkę!) wieku nadal utrzymuje się na szczycie. Dowód? Właśnie trafiła na okładkę japońskiego wydania Vogue. Niestety, obróbka Kasi do standardów obowiązujących w magazynie sprawiła, że jest praktycznie nierozpoznawalna. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Czy Moss potrzebuje aż takiej tapety, żeby dobrze wyglądać? Chyba nie - dla porównania jej naturalna wersja z sesji dla magazynu New York.


źródło: Pudelek.pl

Monocle Magazine



[**** bardzo dobra/very good]

sobota, 20 czerwca 2009

Zarabianie na blogach. Czyli monteraryzacja blogosfery.

Na świecie połowa blogerów już nieźle zarabia. Ale kokosy można zbić na blogach specjalistycznych, gdzie reklamodawca dociera do konsumenta z wyjątkową precyzją.

Sugestywny plaster na blogu Media Fun Macieja Budzicha zakleja wyrwę po logo sklepu internetowego Agito.pl, który przez ostatni rok był głównym sponsorem witryny. Nowy powinien się pojawić niebawem, bo twórca bloga prowadzi rozmowy z kandydatami. Wymagania nie są wygórowane: przede wszystkim żadnych ingerencji sponsora w treść i formę bloga. Do tego oczywiście gratyfikacja finansowa, adekwatna do pozycji witryny w polskiej blogosferze. – Chyba więcej osób zna mnie jako autora Media Fun niż jako Maćka Budzicha. Czasami takich jak ja nazywa się mikrocelebrytami – mówi autor bloga.

Blog Budzicha czyta codziennie kilka tysięcy osób, liczbą odwiedzin nie może zatem rywalizować z dużymi portalami. W swojej tematyce, krążącej wokół mediów i internetu, należy za to do najczęściej czytanych i komentowanych. Dlatego jego autor jako jeden z pierwszych blogerów w polskiej sieci zdecydował się na połączenie publicystyki z biznesem. Ubiegłoroczny kontrakt z Agito.pl dał mu 10 tys. zł oraz profesjonalną kamerę wideo, na której nagrywa teraz materiały do bloga. Dodatkowo zamieszcza reklamy i płatne konkursy.

Przeciętny miesięczny dochód ze wszystkich tych źródeł oscyluje w okolicy 4 tys. zł, co daje mu miejsce w czołówce najlepiej zarabiających polskich blogerów. – Dałoby się wycisnąć nieco więcej, ale musiałbym porzucić zawód grafika i zająć się tylko tym, a nie chcę – zauważa. – Blogowanie to dla mnie przede wszystkim pasja, poza tym w Polsce wciąż nie da się na tym zarobić tyle, co w USA, Europie Zachodniej czy nawet w Azji.

Dysproporcje są olbrzymie. Według raportu Technorati z jesieni ubiegłego roku o stanie światowej blogosfery średni roczny dochód bloga przyjmującego reklamy – a jest to aż 52 proc. wszystkich blogów – oscylował w granicach 6 tys. dolarów rocznie. Śmietanka blogosfery, witryny gromadzące miesięcznie więcej niż 100 tys. czytelników, mogła liczyć już nawet na 75 tys. dolarów, a jej liderzy – nie więcej niż 1 proc. światowej blogosfery – przekroczyli pułap 200 tys. dolarów rocznie. Absolutny rekordzista w 2008 roku zarobił na blogu aż 350 tys. dolarów.

Co ciekawe, w statystykach rentowności dominują blogi europejskie ze średnim rocznym dochodem przekraczającym równowartość 9 tys. dolarów. Po nich plasują się witryny azjatyckie (przeciętnie 7,4 tys. dolarów) i dopiero na końcu amerykańskie (średnio 5 tys. dolarów). Na wynikach finansowych tamtejszej blogosfery zaciążył kryzys, ale przede wszystkim swoje zrobiła o wiele większa niż w innych rejonach globu koncentracja blogów będących potencjalnym nośnikiem reklam, czyli mówiąc wprost – większa konkurencja.

Jeśli strona blogera zostanie uznana za godną reklamy, zwykle bywa wykorzystywana do celów marketingowych na wszelkie możliwe sposoby. Co trzeci blog na świecie goszczący reklamy ma co najmniej trzy ich formy – wynika ze statystyk Technorati. Najczęściej to reklamy powiązane z wyszukiwarką Google (38 proc.), baneryi displaye na samym blogu (28 proc.), a także płatne odnośniki do innych stron, np. producentów opisywanych wyrobów (20 proc.). Sponsoring blogów należy do rzadkości. Część blogerów dzięki aktywności publicystycznej w sieci jest za to w stanie wypracować sobie pozycję ekspertów w opisywanych dziedzinach, co przynosi im dodatkowe zyski z publicznych wystąpień lub szkoleń. Taką renomą cieszy się jednak zaledwie pięciu na stu blogerów.

źródło:Newsweek.pl

Koniec Blogów?! Newsweek Polska

Blogi internetowe wchodzą w wiek dojrzały. Jeśli znajdą sobie specjalistyczną niszę w internetowym świecie, przetrwają. Jeśli nie, skarłowacieją lub znikną całkowicie.

Czas i miejsce akcji: Warszawa, maj 2009 r. Osoby dramatu: znana blogerka ukrywająca się pod pseudonimem Kataryna ► oraz dziennikarze „Dziennika”. Istota sprawy: bardziej skomplikowana, niż się może wydawać. Kataryna bloguje aktywnie co najmniej od czterech lat, dotychczas jednak jej tożsamość nie była przedmiotem publicznej dyskusji. Stała się nim dopiero z chwilą, gdy syn ministra sprawiedliwości ► zażądał ocenzurowania bloga. W ten sposób syn ministra Czumy pospołu z zespołem „Dziennika”, który zdemaskował Katarynę, wpisał się w globalne zjawisko internetowe nazwane przez amerykańskiego publicystę Nicolasa Carra śmiercią blogosfery.

Jego teza jest równie dosadna, co zaskakująca w chwili, gdy wyszukiwarka Technorati średnio co 2 sekundy notuje powstanie nowego bloga. A jednak blogosfera faktycznie umarła, albowiem – jak przekonuje Carr – jej elita, której przedstawicielem na polskim podwórku jest m.in. blog Kataryny, upodobniła się w formie i treści do tradycyjnych mediów. Reszta jest zaś śmietniskiem niewartym uwagi, zbiorem grafomańskich elaboratów, pełnym złego smaku i świadczącym o nieudolności autorów. Najlepsze blogi, upodabniając się do głównego nurtu mediów, zatraciły zdaniem Carra również walory świeżości i oryginalności, na których przez lata budowały swoją pozycję w wirtualnym świecie.

Jakość ustąpiła miejsca ilości i liczby zdają się potwierdzać tę hipotezę. Na całym świecie, jak wynika z raportu Universal McCann z marca ubiegłego roku, liczba założonych blogów zbliżyła się już do 185 milionów (w języku polskim było ich ponad 3 mln). Oznaczało to, że statystycznie prowadził je już niemal co piąty internauta. Nowszych danych na razie brak, ale i tak widać, że blogosfera stała się produktem masowym i tanim. A co tanie, to zwykle i podłej jakości.

Początkowe założenia były oczywiście bardziej ambitne. Kiedy w 1997 roku John Barger, pracownik Northwestern University, użył po raz pierwszy terminu „weblog” (z połączenia wyrazów „web” i „log”) dla określenia osobistego wpisu na stronie internetowej, sieć była wciąż oazą inteligenckich dysydentów pokroju twórców Google’a czy Yahoo! W Polsce pierwsze blogi mniej więcej w tym samym czasie zaczęli prowadzić na stronie Wolna Pagina redaktorzy branżowego magazynu „Chip”. Definicja bloga była też prosta – to uboga w formie, ale bogata w treści strona, na której autor systematycznie dzieli się z czytelnikami przemyśleniami i doświadczeniami, licząc oczywiście na odzew. Równie łatwe było odsianie wartościowych pozycji, bo przy odrobinie samozaparcia wszystkie blogi świata dało się przejrzeć w jeden dzień. Epoka masowego internetu dopiero nadchodziła.

Dziś, gdy według szacunków Technorati najwyżej 10 proc. blogów jest uaktualnianych systematycznie i ma zawartość mogącą zainteresować jeszcze kogoś innego poza samym twórcą, poruszanie się po blogosferze wymaga dużej wiedzy i umiejętności. Tym bardziej że obok blogów klasycznych (osobistych, np. rodzinnych czy tematycznych, jak ekonomiczne lub informatyczne), zawierających jedynie wpisy, pojawiają się nowe formy: blogi agregujące wpisy z innych witryn, fotoblogi ze zdjęciami, audio- i wideoblogi z nagraniami, moblogi stworzone do redagowania przez komórkę, a ostatnio także mikroblogi w postaci krótkich jednozdaniowych wpisów w serwisie Twitter, informujących znajomych np., co robimy lub co zrobiło na nas wrażenie. Są też, co było łatwe do przewidzenia, hybrydy wszystkich tych wersji. Rację miał zatem Andy Warhol, mówiąc w 1968 roku, że „w przyszłości każdy z nas będzie mieć sposobność zaznania własnych 15 minut sławy”. Blogosfera uczyniła to zadanie banalnie łatwym.

Niektórzy wzięci blogerzy o międzynarodowej sławie, np. internetowy przedsiębiorca i publicysta Jason Calacanis, zwinęli ostatnio swoje blogi rozczarowani tym, że coś, co do niedawna było tylko szlachetnym hobby, dziś staje się masówką zorientowaną na zarobek lub schlebianiem tanim gustom. – Znaczenie blogów jako części internetowego ekosystemu słabnie, bo blogowanie jest dziś czynnością równie prozaiczną jak zmywanie naczyń – zauważa Krzysztof Urbanowicz, autor jednego z najciekawszych polskich blogów o mediach MediaCafé. – Paradoks ich istnienia polega jednak na tym, że dzieje się tak dokładnie w chwili, gdy najwybitniejsze blogi siłą głosu w debacie publicznej wręcz przerastają tradycyjne media.

Sensacją wyborów prezydenckich w USA z 4 listopada 2008 roku nie był ich wynik, lecz opublikowane nazajutrz zestawienie najpopularniejszych stron internetowych, na których Ameryka śledziła kampanię. Na czwartym miejscu, tuż za stacjami CNN, MSNBC i Fox News, uplasował się nieoczekiwanie agregator plotkarskich blogów Drudge Report. Ten sam, który pogrążył Billa Clintona w aferze z Moniką Levinsky. Popularność bloga założonego przez Matta Drudge’a przerosła wyniki oglądalności stron internetowych „The New York Timesa” czy stacji ABC News.

Z Drudge Report przegrał nawet renomowany blog polityczny The Huffington Post, systematycznie publikujący wpisy takich osobistości, jak Barack Obama, dwukrotny laureat Pulitzera Norman Mailer czy aktorka Diane Keaton. Zamiast w opiniotwórczej gazecie czy popularnej stacji telewizyjnej internauci woleli poszukać informacji o wynikach wyborów na plotkarskim blogu, bo uwierzyli, że właśnie tam najszybciej znajdą wpisy-przecieki od osób zaangażowanych w kampanię lub członków komisji wyborczych.

źródło: Newsweek Polska

czwartek, 18 czerwca 2009

Borat parodiuje okładkę roku z Jennifer Aniston!

"Borat" parodiuje Aniston!

W najnowszym wydaniu magazynu GQ ukazała się sesja zdjęciowa z udziałem rozebranego Sachy Barona Cohena, znanego lepiej jako Ali G, Borat a obecnie Bruno. Na okładce zaprezentował się w takiej samej pozycji, w jakiej sfotografowano wcześniej Jennifer Aniston. To słynne już zdjęcie z czerwonym krawatem powiększył i powiesił sobie w gabinecie Hugh Hefner. (przyp. red. pisaliśmy o niej na textsprint)

Dzięki okładce z Brunem najnowszy numer magazynu pobił już rekordy sprzedaży. Nie spodziewamy się niestety, aby fotografia Borata zainteresowała właściciela Playboya. Chociaż z drugiej strony - podobno uprawia seks oglądając gejowskie pornosy.


źródło: Pudelek.pl