wtorek, 30 czerwca 2009
Jak prasa powinna zarabiać w Internecie?
Jak zawsze w czasach silnego spowolnienia gospodarczego spadają również wydatki marketerów nareklamę. Szczególnie dotyka to m.in. prasę drukowaną. Dlatego ponownie przez świat zaczyna przetaczać się dyskusja jak przeciwdziałać temu zjawisku? No właśnie czy obecna dyskusja ma na celu znalezienie wyjścia z tej sytuacji?
Prasa jest ostatnio aktywana na tym polu, ale jej jedynym argumentem jest powtarzanie tego co mówi się w krajach Europy zachodniej oraz USA. Czyli co zrobić, aby treści produkowane przez gazety nie były dostępne za darmo w Internecie oraz że należy jak najszybciej zacząć pobierać opłaty za treści publikowane nawet na własnych stronach internetowych tych gazet. Poniżej fragmenty z artykułu Gazety Prawnej:
„Wydawcy prasy na całym świecie szukają pomysłów na wzrost przychodów. Jednym z nich jest pobieranie opłat za coraz większą liczbę treści trafiających do Internetu. Rupert Murdoch, (…) do którego należy m.in. dziennik The Wall Street Journal, kilka dni temu nie pozostawił nikomu wątpliwości. Ludzie przyzwyczaili się do czytania za darmo newsów w sieci. To się musi zmienić. Na pobieranie opłat będzie się decydowało coraz więcej wydawców(…) To może być zapowiedź poważnych zmian w strategiach biznesowych wielu wydawców prasy, którzy dotychczas liczyli, że zamiast na opłatach za treści w sieci zarobią więcej na reklamie internetowej. Ale ten model nie wypalił, bo nawet najlepsi - np. wydawca Time - nie czerpią z tego źródła więcej niż 20 proc. Przychodów(…) Balansujący na granicy bankructwa wydawca dziennika New York Times ponownie rozważa powrót do wprowadzenia opłat za część treści. Miał już taką usługę TimeSelect, w której sprzedawał dostęp do publicystyki, zarabiając na tym rocznie 10 mln dol. Ale zrezygnował z niej, bo uznał, że więcej pieniędzy przyniosą mu reklamy. Nie przyniosły(…)Zwiększenia przychodów z płatnych treści łatwiej przyjdzie wydawcom specjalistycznym. Takim jak działający globalnie wydawcy WSJ.com czy FT.com, a w Polsce Infor Biznes czy Presspublica (wszyscy już sprzedają część treści). Czytelnicy gotowi są zapłacić za informacje specjalistyczne, ale nie za newsy polityczne. Najlepszym przykładem jest amerykański ConsumerReport.org, serwis konsumencki o wysokim zaufaniu czytelników - ma obecnie 3,3 mln abonentów, z których około 3 mln płaci rocznie za dostęp do serwisu internetowego 26 dol. Dodatkowo co miesiąc sprzedaje się jeszcze 4 mln egzemplarzy papierowych, rozsyłanych prenumeratorom. Wydawcy będą szli w tym kierunku, próbując modelu biznesowego: część treści za darmo, część - ekskluzywnych - za pieniądze. (…) Zwiększenie liczby płatnych treści przyśpieszyć może także zgodne stanowisko większości największych wydawców w sprawie kopiowania ich treści przez portale i inne serwisy. Mamy pozwalać Google czy Yahoo! kraść nasze materiały... No, nie kraść, lecz brać? - zapytał na konferencji Cable News Rupert Murdoch. W tym samym tonie wypowiedział się w niedawnym wywiadzie dla tygodnika Der Spiegel Mathias Dopfner, prezes niemieckiego koncernu Axel Springer, innego giganta prasowego. Chyba nie może być tak, że wydawcy tworzą dzisiaj treści dużym nakładem wysiłku i pieniędzy, a nadawcy internetowi i wyszukiwarki posługują się nimi swobodnie i podają jako własny produkt. Prawo ochrony treści powinno w przyszłości zakładać, że powielanie profesjonalnych treści również musi kosztować – dodał”.
Oczywiście można się z tymi tezami zgadzać lub nie, natomiast dziwi fakt, że ponownie chcemy kopiować to co dzieje się u naszych sąsiadów. Już nie jedna wielka, globalna korporacja sparzyła się na polskim rynku chcąc przekopiować bez namysłu cały model biznesowy.
Czy według wydawców prasy w Polsce jedynym wyjściem jest wprowadzenie opłat za treści dostępne na ich stronach internetowych? Widać, że sami nie widzą co zrobić, wszyscy obserwują szybki rozwój Internetu i to, że coraz więcej osób szuka informacji właśnie tam i zazwyczaj nie chce za nie płacić. Na pewno w przypadku wysoko specjalistycznych treści można liczyć na to, że użytkownicy będą za nie skłonni płacić, problem polega jednak na tym, że większość dzienników w Polsce chce docierać do masowego czytelnika.
I tak na przykład Rzeczpospolita ma prawie 1 mln realnych użytkowników, którzy co miesiąc odwiedzają ich serwis internetowy, natomiast sprzedaż papierowego wydania to około 200 000 tys egzemplarzy każdego wydania(nakład jednorazowy). Tygodnik Wprost to około 230 000 tys sprzedanych egzemplarzy tygodniowo i 420 000 tys realnych użytkowników miesięcznie serwisu internetowego.
Tendencją którą można zaobserwować od wielu miesięcy jest utrzymująca się sprzedaż wydań papierowych lub jej spadek oraz w większości przypadków rosnąca liczba użytkowników serwisów internetowych wydawców. Pokazuje to potencjach tych tytułów w przyciąganiu czytelników do wydań internetowych. Dlatego czy nie można próbować zarabiać więcej niż wspomniane 20% z reklam i innych działań w Internecie? Na pewno na sprzedaży wyłączenie standardowej reklamy(odsłonowej) nie. Czy nie jest możliwe podejmowanie innych działań tak, aby spróbować zachęcić tych wszystkich, którzy czytają treści w Internecie a nie kupują papierowych wydań do wydania pieniędzy w Internecie? Dodatkowo utrzymać tych, którzy kupują papierowe wydania lub „przenieść ich aktywność do Internetu” i zarobić tyle samo?
Prasa chętnie podejmuje współpracę z telewizją np. dziennikarze komentują bieżące wydarzenia oraz tematy, które zostały poruszone na ich łamach. Taka sama sytuacja ma miejsce przy współpracy ze stacjami radiowymi. Dlaczego takiej „współpracy” nie można podjąć z Internetem?
Na pewno jest wiele pomysłów jak próbować radzić sobie ze spadającymi wpływami ze sprzedaży papierowych wydać oraz co za tym idzie wpływami reklamowymi drukowanych reklam. Na pewno również nie ma prostych recept a testowanie nowych rozwiązań jest czasochłonne. Nie będzie prawdopodobnie również szablonowych rozwiązań, które wszyscy będą mogli zastosować. Wydaje się, że każdy wydawca powinien szukać własnej drogi. Tylko czy starczy im czasu i odwagi? O tym przekonamy się w niedalekiej przyszłości.
autor: Sebastian Świderski, Senior Key Accont Manager w branży internetowej(e-commerce i reklama) od ponad 2 lat. Poprzednio 6,5 roku w bankowości. Absolwent ekonomii.
Historia Playboya.
Judyta Sierakowska, Paweł Moskalewicz
Hugh Hefner, twórca potęgi „Playboya”, mówi: pas. A jego dotknięte kryzysem erotyczne imperium połknie zapewne Virgin, rozrywkowy gigant Richarda Bransona
To niemożliwe! „Playboy” upada? – łapie się za głowę profesor Zbigniew Lew-Starowicz. – Byłaby szkoda, bo to nie tylko jedyne na świecie kulturalne pismo o seksie, ale także legenda dla wielu pokoleń.
Jednak kryzys nie oszczędza legend. I tak jak na kolana padli przez ostatni rok giganci światowej bankowości oraz finansów, tak też czarne chmury zebrały się nad imperium króliczka. W pierwszym kwartale tego roku Playboy Enterprises zanotował prawie 14 milionów dolarów straty, a przez ostatni rok wartość jego akcji spadła o połowę. Firma próbuje się ratować, proponując klientom oferty specjalne: dożywotnią prenumeratę za 500 dolarów czy osobistą dostawę w wykonaniu playmates dla pierwszych 10 szczęśliwców. Obserwatorzy rynku nie mają wątpliwości – „Playboy” ledwo dyszy i rozpaczliwie poszukuje kupca.
– Wszystkie media drukowane mają dziś kłopoty, ale „Playboya” dobiła darmowa pornografia w Internecie – mówi „Przekrojowi” Stephen McNail, analityk z nowojorskiej firmy MC Media Investment. – Spadają przychody z reklam oraz ze sprzedaży pisma. Żeby przetrwać, firma musi szybko znaleźć bogatego inwestora. Na tyle dużego, by mógł zainwestować w rozwój i inne źródła dochodów oparte nie tyle na samej gazecie, ile na bezcennym, rozpoznawalnym na całym świecie logo.
I rzeczywiście, choć szefowie „Playboya” oficjalnie zaprzeczają, jakoby firma była na sprzedaż, tajemnicą poliszynela w medialnym światku jest to, że potencjalnym nabywcą jest brytyjski rozrywkowy koncern Virgin kierowany przez Richarda Bransona. Virgin to potęga, a jego szef przez ostatnie lata zyskał sobie opinię króla Midasa – czegokolwiek się dotknie, zamienia w złoto, ratując firmy stojące na krawędzi upadku. Czy teraz ocali marzenie Hugh Hefnera, który 56 lat temu rozpoczął w USA swoją prywatną rewolucję seksualną?
(Chłopak z Chicago)
Hugh Marston Hefner urodził się 9 kwietnia 1926 roku w Chicago. Jego matka Grace Swanson była prostą córką farmera, ojciec Glen – księgowym. Trzy lata później przyszedł na świat młodszy brat Hugh, Keith. Rodzice, pobożni metodyści, chowali ich surowo. Hugh od zawsze miał głowę pełną pomysłów, bez przerwy coś rysował i – jak wspominał jego brat – „marzył. Bez przerwy. Tworzył w głowie historie, w których główne role grały fascynujące go hollywoodzkie sławy. Kochał kino i to ono lat ukształtowało jego wyobrażenie o szczęściu”.
Szkolne lata młody Hugh (już wtedy znany jako Hef) dzielił między nieustanne wypady do kina, tworzenie kolejnych szkolnych gazetek i dorywcze prace. Gdy skończył szkołę, pracował krótko w kilku różnych wydawnictwach. Wreszcie dostał wymarzoną robotę w męskim piśmie „Esquire”. Popracował tam może z miesiąc i wyleciał z wielkim hukiem, bo zażądał... pięciu dolarów podwyżki.
Wyrzucony z kolejnego miejsca zamarzył wreszcie o własnym piśmie.
Miał 27 lat, gdy w „Advertising Age” zobaczył ogłoszenie o sprzedaży praw do nagich zdjęć Marilyn Monroe (pozowała kilka lat wcześniej, kiedy jeszcze nie była wielką gwiazdą). Hef genialnie wyczuł moment. Zdjęcia wystawiono za 500 dolarów, a na ekrany wchodził właśnie film „Mężczyźni wolą blondynki”. Kraj za chwilę miała ogarnąć mania na punkcie seksownej blondynki, ale Hefner zdążył. Z banku wziął 400 dolarów, od rodziny 200 i 13 czerwca 1953 roku kupił zdjęcia. Pozostałe sto dolarów zainwestował w papier firmowy, na którym do kilkuset dystrybutorów prasy napisał, że właśnie powstało genialne pismo dla mężczyzn. Na początku miało się nazywać „Stage Party”, ale Hef szybko się połapał, że to nie to, i odgrzebał stare hasło „playboy”.
Pierwszy egzemplarz miał 48 stron, kosztował 50 centów, nie miał za to numeru ani daty, bo Hef bał się porażki. Aby wyjść na zero, musiał sprzedać 30 tysięcy. Sprzedał 53 991. Na okładce i w środku była Marilyn Monroe i to ona na zawsze zdefiniowała dominujący typ urody dziewczyn „Plaboya”. Na pierwszej rozebranej rozkładówce wystąpiła sekretarka Hefnera.
(Swawolny króliczek)
Symbol „Playboya”, króliczek w smokingu, pojawił się już w drugim numerze. Skąd pomysł? Bo to „swawolny zwierzaczek, z którym kojarzy się uprawianie seksu” – tłumaczył Hugh.
Rok później pismo sprzedawało się w 175 tysiącach egzemplarzy, a w 1959 roku sprzedaż przekroczyła milion! „Playboy” pobił „Esquire’a”, z którego niegdyś wylali Hefnera. Do dziś na jednej ze ścian bawialni w posiadłości Hefa wisi słynny pięciodolarowy banknot z jego podobizną, który ma przypominać o wydarzeniach z 1952 roku. Na atrapie pięciodolarówki, którą naczelny „Esquire’a” wręczył Hefnerowi z okazji obchodów 25-lecia „Playboya”, znajduje się napis: „No cóż, powinniśmy byli dać ci tę podwyżkę”.
Na początku lat 60. znów zadziałał słynny nos Hefnera. Wyczuł, że golizna to nie wszystko, i w piśmie nastąpił przełom. W 1962 roku „Playboy” opublikował pierwszy wywiad, który nie traktował o seksie. Alex Haxley rozmawiał z trębaczem jazzowym Milesem Davisem. Od tego czasu wywiady z ludźmi nauki, kultury (jak na przykład Jean Paul Sartre) stały się znakiem firmowym „Playboya”. Pojawiły się też reportaże na wysokim poziomie, zaczęto drukować niepublikowaną prozę znanych pisarzy. Do magazynu pisali między innymi Truman Capote, Woody Allen, Norman Mailer czy John Updike. Tu pojawił się słynny wywiad z Martinem Lutherem Kingiem. W latach 70. „Playboyowi” udzielali wywiadów nawet kandydaci na prezydenta USA.
– Brałem najbardziej seksowny narkotyk, ecstasy, co pomogło mi się skupić na redagowaniu magazynu i tworzeniu imperium. Mogłem wtedy pracować 24 godziny na dobę przez kilka dni bez przerwy – wspomina Hefner.
Szybko zrozumiał, że wykreowana przezeń marka to skarb i można zarabiać na niej krocie, nie tylko wydając magazyn. 29 lutego 1960 roku otworzył więc pierwszy klub „Playboya” w Chicago. Towarzyszyła mu reklama „Disneyland dla dorosłych”. Na otwarcie klubu „Playboya” w Londynie w 1966 roku przyszli Beatlesi, a na scenie występował Woody Allen. Po 10 latach kluby miały już ponad milion członków!
Hefner nie tylko łamał kolejne tabu związane z seksem, ale także wspierał ruch na rzecz równouprawnienia Murzynów. Gdy w Stanach szalała jeszcze nieformalna segregacja rasowa, stałymi gośćmi w klubach Hefa byli Ella Fitzgerald, Ray Charles czy Duke Ellington. Choć najsłynniejszy ich gość to James Bond. W filmie „Diamenty są wieczne” był klubowiczem ze złotą kartą.
Największe sukcesy „Playboy” odnosił na początku lat 70. Sprzedaż sięgała 7,2 miliona egzemplarzy! To wtedy Hef kupił za milion dolarów ogromną posiadłość o powierzchni ponad 20 tysięcy metrów kwadratowych, którą nazwał Playboy Mansion. Dom w stylu gotycko-tudorowskim ma 30 pokoi, a napis nad drzwiami wejściowymi głosi: „Jeśli nie lubisz seksu grupowego, nie dzwoń”.
(Czarna seria)
Gdy już się wydawało, że Hefner to dziecko szczęścia, szaman, który posiadł kamień filozoficzny, nagle posypały się ciosy. Pierwsza katastrofa nastąpiła w 1974 roku, kiedy Bobbie Amstein, kochanka i sekretarka Hefa, została skazana za dystrybuowanie narkotyków. Dwa miesiące później popełniła samobójstwo. Hefa nikt nie oskarżył, ale wszyscy wiedzieli, że jest co najmniej współodpowiedzialny za tragedię. W 1980 roku modelka Dorothy Stratten została zamordowana przez zazdrosnego męża. Też była kochanką Hefa. Niedługo potem ukazała się książka Petera Bogdanovicha „Śmierć jednorożca”, który opisał narkotyczne orgie w rezydencji Hefnera, gwałcenie dziewczyn na przyjęciach. Niektórzy goście z opisanych imprez dołożyli swoje, reputacja Hefa podupadła. Znani i bogaci przestali odpowiadać na jego zaproszenia. Nakład spadł do trzech milionów, a akcje „Playboya” sprzedawane były za ułamek swej niedawnej wartości. Markety w ogarniętej konserwatywną kontrrewolucją Ameryce nie chciały sprzedawać pisma, podobnie jak poczta, która odmówiła dystrybucji „pornograficznego” magazynu. Do tego doszła panika związana z AIDS, kluby Hefa propagujące swobodny seks przestały cieszyć się powodzeniem. „Playboya” zaatakowały też feministki. – Kobieta nie jest rzeczą, a Hugh Hefner sprzedaje ją w piśmie tak, jak w sklepie mięsnym sprzedaje się wołowe steki – grzmiała Camille Paglia, do dziś jedna z czołowych feministek USA.
Wcześniej jeszcze, bo w połowie lat 70., Hefnerowi wyrosła konkurencja. W 1974 roku na rynek wszedł Larry Flynt z „Hustlerem”, który zamiast wysmakowanej erotyki prezentował perwersyjne „kobiece mięso”. Flynt otworzył też sieć klubów ze striptizem. Zaczęła się wojna. Pismo za pismo, klub za klub. Towar Flynta był zupełnie inny, ale odebrał Hefnerowi kawał rynku. Podobnie jak „Penthouse”, z którym „Playboy” przez chwilę nawet ścigał się o to, kto wydrukuje bardziej odważne zdjęcia. Ostatecznie bitwę, przez niektórych nazywaną „wojną łonową”, wygrał „Penthouse”, a „Playboy” powrócił do lansowania modelek typu dziewczyna z sąsiedztwa.
Tymczasem Christie bez sentymentów zaczęła reformować imperium. W odróżnieniu od ojca nie walczyła o deficytowe kluby i hotele „Playboya”, posprzedawała je, a pieniądze zainwestowała w magazyn, wydawnictwa oraz telewizję kablową. Playboy Enterprises zaczął wychodzić na prostą. Cała zasługa, co może mało sprawiedliwe, przypisywana jest Hefnerowi.
(Na łóżku wśród blondi)
Kiedy Hefner odsunął się od bieżących kwestii biznesowych, miał czas, by oddać się swym ulubionym namiętnościom – kolejnym kochankom (utrzymuje, że miał ich ponad tysiąc), zabawie oraz wolnej miłości. Ponieważ jego żona Kimberley nie była entuzjastką tego stylu, Hefnerowie rozwiedli się, a Hugh korzystał z życia. Powróciły pełne wolnej miłości przyjęcia w kalifornijskim Playboy Mansion pod adresem 10236 Charing Cross Road w Los Angeles, który w Ameryce zna każdy. To tu znajduje się słynna kiczowata Grota Miłości. Są też baseny, ogrody, prywatne zoo i rezerwat ptaków. Oraz Game House, gdzie wiecznie młody Hef ma automaty do gier, flippery, stoły do bilardu i pokera.
Oczywiście najważniejszy element legendy Playboy Mansion to słynne króliczki. Mieszkają z Hefnerem, dostają pensję (dwa i pół tysiąca dolarów miesięcznie), boss kupuje im samochody, płaci za ciuchy i kosmetyczki, a każda z nich ciągle coś poprawia: usta, nos, podbródek. I koniecznie piersi. Wszystkie mają takie same – nadymane jak balon sylikony. Hef załatwia im role w filmach i reklamach. Wybiera tylko blondynki, opalone, tlenione, o cielęcym spojrzeniu.
Kilka lat temu jedna z eksplaymates wydała książkę, w której opisała reguły panujące w domu Hefa. Autorka twierdzi, że droga do „Playboya” jest tylko jedna i wiedzie przez sypialnię bossa. Opisała też orgie w posiadłości Hefa. Seks grupowy odbywał się w środy i soboty, to były tak zwane wieczory seksu, na których stawić musiała się każda kobieta mieszkająca w domu, czy to króliczek, czy sekretarka. Z obecności nie zwalniały ani grypa, ani miesiączka, a jedyne „zwolnienie lekarskie”, jakie działało na Hefa, to gojenie się szwów po operacjach plastycznych, do których zresztą Hef zachęcał króliczki. „Tak naprawdę to on nic nie robił. Leżał sobie ze swoją erekcją z viagry. Każda dziewczyna wskakiwała na niego na dwie minuty, podczas gdy reszta dopingowała ich okrzykami. (...) jak cheerleaderki”.
– Byłem na jednym z przyjęć organizowanych przez Hefnera – wspomina Tomasz Raczek, pierwszy naczelny polskiej edycji „Playboya”. – Rzeczywiście był w piżamie, bo to daje mu poczucie swobody, ale na grupowe balety w Grocie Miłości nie trafiłem. Inna sprawa, że Hef był jeszcze wtedy ze swą żoną Kimberley, która trzymała go nie tyle pod pantoflem, ile pod obfitym biustem. Atrakcją przyjęcia był pokaz ekskluzywnej linii cygar zaprojektowanych specjalnie dla „Playboya” przez nadwornego grafika LeRoya Neimanna. Hefner pali je namiętnie podczas pracy w swym okrągłym satynowym łóżku.
(Ikona obok ikony)
Przez lata Hefner doskonale żonglował zasadami kierującymi erotycznym rynkiem, wiedział, że czytelnik woli pikantne, ale na granicy dobrego smaku zdjęcie gwiazdy niż rozebrane do rosołu nieznanej panienki. Teraz ma twardy orzech do zgryzienia: rozbierać bardziej czy nie? Jego największym wrogiem jest Internet nasycony ostrą pornografią. Aby mu sprostać, powinien rozbierać swoje blondynki na równie ostrym poziomie. – Pójście w pornografię byłoby błędem, końcem wizerunku „Playboya” – komentuje Rafał Leszczyński, analityk rynku prasy CR Media Consulting. – Istotą pisma jest to, że pokazuje erotykę w dość subtelny sposób. Jeśli to zmieni, straci czytelników i reklamodawców.
Ale liczby są bezwzględne – „Playboy” traci zyski i potrzebuje ratunku. Przejęcie przez Virgin jest być może jego ostatnią szansą.
Kryzys obszedł się surowo nie tylko z Playboy Enterprises, ale i z samym założycielem uznawanym od lat za boga seksu. Na swych ostatnich urodzinach Hugh zasnął smacznie, gdy przed nim wiła się roznegliżowana seksowna striptizerka. Od staruszka odchodzą kobiety – Holly Madison (była miss Hawajów, jej największym marzeniem było odwiedzenie wszystkich Disneylandów na świecie) czy Kendra Wilkinson, które miały status stałych rezydentek w domu milionera. Dziewczyny mają teraz młodych chłopaków, jednak i je nachodzi nostalgia za starymi, dobrymi czasami. – Wszystko było wspaniałe i na wyciągnięcie ręki. A teraz muszę żyć na własny rachunek! Nie mam własnego kucharza ani ludzi, którzy by się mną opiekowali i dbali o porządek w moim domu – mówi „Przekrojowi” smutna Kendra.
A czy to też smutny koniec legendy Hefnera? Bynajmniej. Hef zadbał nawet o to, by stylowo ruszyć w ostatnią drogę. Gdy go zabraknie, ciało spocznie pod adresem Westwood Memorial Park, Los Angeles, Kalifornia, krypta numer 24. W grobowcu, tuż obok miejsca pochówku jego największej, choć także jedynej platonicznej miłości – Marilyn Monroe. Ikona obok ikony.
Judyta Sierakowska, Paweł Moskalewicz
„Przekrój” 25/2009
niedziela, 28 czerwca 2009
sobota, 27 czerwca 2009
piątek, 26 czerwca 2009
Koniec porno w kioskach.
Jak małe stowarzyszenie może wygrać walkę z wielką spółką skarbu państwa? Kupując jej akcje. Choćby dwie.
Przeciwnicy eksponowania pism porno w kioskach tak właśnie rozpracowali Ruch SA. Teraz firma musi ich wpuścić na walne zgromadzenie akcjonariuszy i dopuścić do głosu.
W poniedziałek w Warszawie odbędzie się walne zgromadzenie akcjonariuszy Ruch SA. Spotkanie nie będzie jednak przypominało corocznego nudnego zjazdu. Wśród zebranych na sali znajdą się wojujący z Ruchem przedstawiciele stowarzyszenia Twoja Sprawa. I całkiem legalnie dojdą do głosu.
- Jako akcjonariusze mamy takie prawo - mówi Rafał Porzeziński ze stowarzyszenia Twoja Sprawa. Jak to możliwe? Po prostu stowarzyszenie kupiło akcje Ruchu. Konkretnie dwie, za 17 zł. To wystarczy, żeby być wpuszczonym na walne zgromadzenie.
- Chcemy spytać dlaczego zarząd spółki skarbu państwa nic nie robi, żeby uchronić przed kontaktem z pismami porno dzieci i osoby, które tego sobie nie życzą. Dziś zdarza się, że gazety z rozebranymi paniami na okładce leżą obok żelków czy dziecięcego magazynu Ciuchcia - mówi Porzeziński.
Stowarzyszenie kupiło akcje, gdy nie zadziałały konwencjonalne metody protestu. Zarząd Ruchu nie odpowiadał na przykład na 800 listów protestacyjnych wysłanych przez przeciwników porno gazet.
Czy zabranie głosu na walnym zgromadzeniu będzie skuteczne? Jest szansa, że tak. Jeśli zarząd nie odpowie na pytania lub odpowie wymijająco, przedstawiciel Twojej Sprawy zagłosuje przeciw absolutorium dla władz spółki. Oczywiście to za mało, aby odwołać zarząd, ale komunikat z głosowania musi być wysłany na Giełdę Papierów Wartościowych. - A to może poruszyć cenami akcji. Nie chcemy szkodzić Ruchowi, więc mam nadzieję, że zarząd ustosunkuje się do zarzutów i jednak wymusi na kioskarzach schowanie tych pism z oczu dzieci - mówi Porzeziński.
źródło: dziennik.pl
Magazyn Prime
Nowy kwartalnik dla mężczyzn
Na łamach "Prime" znaleźć można m.in. sylwetki i wywiady z osobami o dużym dorobku zawodowym, ale nie goszczącymi regularnie na pierwszych stronach gazet (w pierwszym wydaniu są to m.in. Hubert Urbański i producent filmowy Grzegorz Hajdarowicz), działy dotyczące mody i stylu, felietony, artykuły poświęcone psychologii biznesu i seksuologii, a także przegląd wydarzeń czy prezentacje gadżetów. Tytuł liczy 136 stron.
W gronie felietonistów magazynu są: Andrzej Stasiuk, Artur Andrus, Edi Pyrek i Marek Jóźwik. Z "Prime" współpracują również m.in. pisarz Łukasz Orbitowski, publicyści Maciej Kuźmicz i Kamil M. Śmiałkowski, seksuolog Michał Lew-Starowicz, stylista Marcin Dąbrowski oraz Monika Luft. Autorem projektu graficznego kwartalnika jest Tomasz Bocheński, dyrektor artystyczny "Dziennika Polskiego", a logotyp i typografię dla pisma opracował wielokrotnie nagradzany Portugalczyk Mario Feliciano
Magazyn "Prime" kosztuje 9,90 zł, a nakład pierwszego numeru wynosi 25 tys. egz. Kwartalnik dystrybuowany jest w salonach Empik, punktach Relay, In Medio i salonach prasowych Ruch a także w sieci Kolporter. Jak informuje nas Matylda Stanowska, pismo docelowo ma zostać przekształcone w miesięcznik.
Wydawca nie planuje szerokiej kampanii reklamowej magazynu w mediach. Tytuł promowany będzie poprzez ekspozycję w miejscu sprzedaży, działania public relations czy poprzez obejmowanie patronatów prasowych nad wydarzeniami związanymi z modą, sztuką, motoryzacją i kulturą.
źródło: materiały wydawcy
czwartek, 25 czerwca 2009
Internauci chcą płacić za czasopisma w sieci
Połowa włoskich internautów jest gotowa zapłacić za dostęp do sieciowej edycji swojej ulubionej gazety.
Jednak zdecydowanie mniej niż za wydanie papierowe - wynika z najnowszego raportu Boston Consultig Group.Eksperci z BCG podkreślają, że przyczyną obecnego kryzysu na rynku reklam są nowe technologie i zmiany zwyczajów czytelników oraz przede wszystkim coraz większa popularność darmowych serwisów informacyjnych w Sieci. Według przeprowadzonych przez nich badań aż 49 proc. Włochów zgodziłoby się zapłacić za kompletne wydanie papierowe w wersji online.Taki sam odsetek skłonny byłby otrzymywać odpłatnie wybór najciekawszych bieżących informacji . Nieco mniej (44 proc.) zgodziłoby się zapłacić za pakiet wiadomości raz dziennie. Na kolejnych miejscach znalazł się dostęp do numerów archiwalnych oraz komentarze i opinie. Ostatnie trzy zajmują treści gospodarcze, serwisy plotkarskie i wydarzenia kulturalne. Włosi nie chcą jednak płacić więcej niż pięć euro czyli około jednej trzeciej tego, ile wydają obecnie w kioskach. Wynika to z przyzwyczajenia do darmowego dostępu do informacji w Internecie, jak również świadomości "niematerialności" wydań online i niższych kosztów dotarcia do czytelnika.
źródło: dziennik.pl
niedziela, 21 czerwca 2009
Kate Moss na okładce japońskiego Vogue
Kate Moss pomimo podeszłego (jak na modelkę!) wieku nadal utrzymuje się na szczycie. Dowód? Właśnie trafiła na okładkę japońskiego wydania Vogue. Niestety, obróbka Kasi do standardów obowiązujących w magazynie sprawiła, że jest praktycznie nierozpoznawalna. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Czy Moss potrzebuje aż takiej tapety, żeby dobrze wyglądać? Chyba nie - dla porównania jej naturalna wersja z sesji dla magazynu New York.
źródło: Pudelek.pl
sobota, 20 czerwca 2009
Zarabianie na blogach. Czyli monteraryzacja blogosfery.
Na świecie połowa blogerów już nieźle zarabia. Ale kokosy można zbić na blogach specjalistycznych, gdzie reklamodawca dociera do konsumenta z wyjątkową precyzją.
Sugestywny plaster na blogu Media Fun Macieja Budzicha zakleja wyrwę po logo sklepu internetowego Agito.pl, który przez ostatni rok był głównym sponsorem witryny. Nowy powinien się pojawić niebawem, bo twórca bloga prowadzi rozmowy z kandydatami. Wymagania nie są wygórowane: przede wszystkim żadnych ingerencji sponsora w treść i formę bloga. Do tego oczywiście gratyfikacja finansowa, adekwatna do pozycji witryny w polskiej blogosferze. – Chyba więcej osób zna mnie jako autora Media Fun niż jako Maćka Budzicha. Czasami takich jak ja nazywa się mikrocelebrytami – mówi autor bloga.
Blog Budzicha czyta codziennie kilka tysięcy osób, liczbą odwiedzin nie może zatem rywalizować z dużymi portalami. W swojej tematyce, krążącej wokół mediów i internetu, należy za to do najczęściej czytanych i komentowanych. Dlatego jego autor jako jeden z pierwszych blogerów w polskiej sieci zdecydował się na połączenie publicystyki z biznesem. Ubiegłoroczny kontrakt z Agito.pl dał mu 10 tys. zł oraz profesjonalną kamerę wideo, na której nagrywa teraz materiały do bloga. Dodatkowo zamieszcza reklamy i płatne konkursy.
Przeciętny miesięczny dochód ze wszystkich tych źródeł oscyluje w okolicy 4 tys. zł, co daje mu miejsce w czołówce najlepiej zarabiających polskich blogerów. – Dałoby się wycisnąć nieco więcej, ale musiałbym porzucić zawód grafika i zająć się tylko tym, a nie chcę – zauważa. – Blogowanie to dla mnie przede wszystkim pasja, poza tym w Polsce wciąż nie da się na tym zarobić tyle, co w USA, Europie Zachodniej czy nawet w Azji.
Dysproporcje są olbrzymie. Według raportu Technorati z jesieni ubiegłego roku o stanie światowej blogosfery średni roczny dochód bloga przyjmującego reklamy – a jest to aż 52 proc. wszystkich blogów – oscylował w granicach 6 tys. dolarów rocznie. Śmietanka blogosfery, witryny gromadzące miesięcznie więcej niż 100 tys. czytelników, mogła liczyć już nawet na 75 tys. dolarów, a jej liderzy – nie więcej niż 1 proc. światowej blogosfery – przekroczyli pułap 200 tys. dolarów rocznie. Absolutny rekordzista w 2008 roku zarobił na blogu aż 350 tys. dolarów.
Co ciekawe, w statystykach rentowności dominują blogi europejskie ze średnim rocznym dochodem przekraczającym równowartość 9 tys. dolarów. Po nich plasują się witryny azjatyckie (przeciętnie 7,4 tys. dolarów) i dopiero na końcu amerykańskie (średnio 5 tys. dolarów). Na wynikach finansowych tamtejszej blogosfery zaciążył kryzys, ale przede wszystkim swoje zrobiła o wiele większa niż w innych rejonach globu koncentracja blogów będących potencjalnym nośnikiem reklam, czyli mówiąc wprost – większa konkurencja.
Jeśli strona blogera zostanie uznana za godną reklamy, zwykle bywa wykorzystywana do celów marketingowych na wszelkie możliwe sposoby. Co trzeci blog na świecie goszczący reklamy ma co najmniej trzy ich formy – wynika ze statystyk Technorati. Najczęściej to reklamy powiązane z wyszukiwarką Google (38 proc.), baneryi displaye na samym blogu (28 proc.), a także płatne odnośniki do innych stron, np. producentów opisywanych wyrobów (20 proc.). Sponsoring blogów należy do rzadkości. Część blogerów dzięki aktywności publicystycznej w sieci jest za to w stanie wypracować sobie pozycję ekspertów w opisywanych dziedzinach, co przynosi im dodatkowe zyski z publicznych wystąpień lub szkoleń. Taką renomą cieszy się jednak zaledwie pięciu na stu blogerów.
źródło:Newsweek.pl
Koniec Blogów?! Newsweek Polska
Blogi internetowe wchodzą w wiek dojrzały. Jeśli znajdą sobie specjalistyczną niszę w internetowym świecie, przetrwają. Jeśli nie, skarłowacieją lub znikną całkowicie.
Czas i miejsce akcji: Warszawa, maj 2009 r. Osoby dramatu: znana blogerka ukrywająca się pod pseudonimem Kataryna ► oraz dziennikarze „Dziennika”. Istota sprawy: bardziej skomplikowana, niż się może wydawać. Kataryna bloguje aktywnie co najmniej od czterech lat, dotychczas jednak jej tożsamość nie była przedmiotem publicznej dyskusji. Stała się nim dopiero z chwilą, gdy syn ministra sprawiedliwości ► zażądał ocenzurowania bloga. W ten sposób syn ministra Czumy pospołu z zespołem „Dziennika”, który zdemaskował Katarynę, wpisał się w globalne zjawisko internetowe nazwane przez amerykańskiego publicystę Nicolasa Carra śmiercią blogosfery.
Jego teza jest równie dosadna, co zaskakująca w chwili, gdy wyszukiwarka Technorati średnio co 2 sekundy notuje powstanie nowego bloga. A jednak blogosfera faktycznie umarła, albowiem – jak przekonuje Carr – jej elita, której przedstawicielem na polskim podwórku jest m.in. blog Kataryny, upodobniła się w formie i treści do tradycyjnych mediów. Reszta jest zaś śmietniskiem niewartym uwagi, zbiorem grafomańskich elaboratów, pełnym złego smaku i świadczącym o nieudolności autorów. Najlepsze blogi, upodabniając się do głównego nurtu mediów, zatraciły zdaniem Carra również walory świeżości i oryginalności, na których przez lata budowały swoją pozycję w wirtualnym świecie.
Jakość ustąpiła miejsca ilości i liczby zdają się potwierdzać tę hipotezę. Na całym świecie, jak wynika z raportu Universal McCann z marca ubiegłego roku, liczba założonych blogów zbliżyła się już do 185 milionów (w języku polskim było ich ponad 3 mln). Oznaczało to, że statystycznie prowadził je już niemal co piąty internauta. Nowszych danych na razie brak, ale i tak widać, że blogosfera stała się produktem masowym i tanim. A co tanie, to zwykle i podłej jakości.
Początkowe założenia były oczywiście bardziej ambitne. Kiedy w 1997 roku John Barger, pracownik Northwestern University, użył po raz pierwszy terminu „weblog” (z połączenia wyrazów „web” i „log”) dla określenia osobistego wpisu na stronie internetowej, sieć była wciąż oazą inteligenckich dysydentów pokroju twórców Google’a czy Yahoo! W Polsce pierwsze blogi mniej więcej w tym samym czasie zaczęli prowadzić na stronie Wolna Pagina redaktorzy branżowego magazynu „Chip”. Definicja bloga była też prosta – to uboga w formie, ale bogata w treści strona, na której autor systematycznie dzieli się z czytelnikami przemyśleniami i doświadczeniami, licząc oczywiście na odzew. Równie łatwe było odsianie wartościowych pozycji, bo przy odrobinie samozaparcia wszystkie blogi świata dało się przejrzeć w jeden dzień. Epoka masowego internetu dopiero nadchodziła.
Dziś, gdy według szacunków Technorati najwyżej 10 proc. blogów jest uaktualnianych systematycznie i ma zawartość mogącą zainteresować jeszcze kogoś innego poza samym twórcą, poruszanie się po blogosferze wymaga dużej wiedzy i umiejętności. Tym bardziej że obok blogów klasycznych (osobistych, np. rodzinnych czy tematycznych, jak ekonomiczne lub informatyczne), zawierających jedynie wpisy, pojawiają się nowe formy: blogi agregujące wpisy z innych witryn, fotoblogi ze zdjęciami, audio- i wideoblogi z nagraniami, moblogi stworzone do redagowania przez komórkę, a ostatnio także mikroblogi w postaci krótkich jednozdaniowych wpisów w serwisie Twitter, informujących znajomych np., co robimy lub co zrobiło na nas wrażenie. Są też, co było łatwe do przewidzenia, hybrydy wszystkich tych wersji. Rację miał zatem Andy Warhol, mówiąc w 1968 roku, że „w przyszłości każdy z nas będzie mieć sposobność zaznania własnych 15 minut sławy”. Blogosfera uczyniła to zadanie banalnie łatwym.
Niektórzy wzięci blogerzy o międzynarodowej sławie, np. internetowy przedsiębiorca i publicysta Jason Calacanis, zwinęli ostatnio swoje blogi rozczarowani tym, że coś, co do niedawna było tylko szlachetnym hobby, dziś staje się masówką zorientowaną na zarobek lub schlebianiem tanim gustom. – Znaczenie blogów jako części internetowego ekosystemu słabnie, bo blogowanie jest dziś czynnością równie prozaiczną jak zmywanie naczyń – zauważa Krzysztof Urbanowicz, autor jednego z najciekawszych polskich blogów o mediach MediaCafé. – Paradoks ich istnienia polega jednak na tym, że dzieje się tak dokładnie w chwili, gdy najwybitniejsze blogi siłą głosu w debacie publicznej wręcz przerastają tradycyjne media.
Sensacją wyborów prezydenckich w USA z 4 listopada 2008 roku nie był ich wynik, lecz opublikowane nazajutrz zestawienie najpopularniejszych stron internetowych, na których Ameryka śledziła kampanię. Na czwartym miejscu, tuż za stacjami CNN, MSNBC i Fox News, uplasował się nieoczekiwanie agregator plotkarskich blogów Drudge Report. Ten sam, który pogrążył Billa Clintona w aferze z Moniką Levinsky. Popularność bloga założonego przez Matta Drudge’a przerosła wyniki oglądalności stron internetowych „The New York Timesa” czy stacji ABC News.
Z Drudge Report przegrał nawet renomowany blog polityczny The Huffington Post, systematycznie publikujący wpisy takich osobistości, jak Barack Obama, dwukrotny laureat Pulitzera Norman Mailer czy aktorka Diane Keaton. Zamiast w opiniotwórczej gazecie czy popularnej stacji telewizyjnej internauci woleli poszukać informacji o wynikach wyborów na plotkarskim blogu, bo uwierzyli, że właśnie tam najszybciej znajdą wpisy-przecieki od osób zaangażowanych w kampanię lub członków komisji wyborczych.
źródło: Newsweek Polska
czwartek, 18 czerwca 2009
Borat parodiuje okładkę roku z Jennifer Aniston!
"Borat" parodiuje Aniston!
W najnowszym wydaniu magazynu GQ ukazała się sesja zdjęciowa z udziałem rozebranego Sachy Barona Cohena, znanego lepiej jako Ali G, Borat a obecnie Bruno. Na okładce zaprezentował się w takiej samej pozycji, w jakiej sfotografowano wcześniej Jennifer Aniston. To słynne już zdjęcie z czerwonym krawatem powiększył i powiesił sobie w gabinecie Hugh Hefner. (przyp. red. pisaliśmy o niej na textsprint)
Dzięki okładce z Brunem najnowszy numer magazynu pobił już rekordy sprzedaży. Nie spodziewamy się niestety, aby fotografia Borata zainteresowała właściciela Playboya. Chociaż z drugiej strony - podobno uprawia seks oglądając gejowskie pornosy.
poniedziałek, 15 czerwca 2009
Krytyka mikroblogingu.
Świergot zdechłej wrony
Ze zdjęcia w serwisie internetowym Blip.pl patrzy dziewczyna w różowej peruce. Lokalizacja: Wrocław. Motto: Whatever will be, will be. To Rosemary. „Lekarz z pewnych powodów zamienił mi pigułki na plastry. A te wkurwiają mnie niemożebnie. Robi się wokół nich brudna obwódka" - pisze Rosemary. I wysyła to na Blipa.
Czyli w świat. Minęła dopiero godz. 16.00, a Rosemary opublikowała już dzisiaj 13 wiadomości o sobie i swoich nastrojach. Pierwszą o 9.27: „Pada i pada, to już naprawdę staje się nudne". O 13.45: „Deszcz pada, Sade smęci, chianti w kieliszku. Tak, jestem urodzoną optymistką". O 15.57: „Jutro »Tatarak«. Nie lubię filmów Wajdy, ale niemal wielbię Jandę". Zaledwie minutę później: „Jeść".
Chcąc stale w takim tempie informować o swoim stanie ducha i ciała, trzeba by wysyłać do Internetu ponad 90 informacji tygodniowo. Ok. 400 miesięcznie, 4745 rocznie. Rekordziści wysyłają nawet ok. 100 dziennie. Oto największy fajerwerk i fenomen Internetu ostatniego roku: mikrobloging.
Należący do Gadu-Gadu Blip.pl to najpopularniejsza polska replika serwisu Twitter.com z San Francisco. Twitter znaczy po angielsku ćwierkać, świergotać, świergolić. W Polsce mikroblogi są jeszcze egzotyką. Zachodnie media Twitterem już się zachłysnęły. Można się z nich dowiedzieć, że Twitter to rewolucja. Że to nowe medium i nowe dziennikarstwo. Że dzięki Twitterowi Barack Obama został prezydentem USA.
Aż trudno uwierzyć, że zamysł twórców Twittera - trzech młodych ludzi z San Francisco, którzy uruchomili serwis w 2006 r. - sprowadzał się do najprostszego pytania: What are you doing? Wyślij wiadomość, co teraz robisz. Krótką, maksimum 140 znaków. Skąd chcesz, z komputera, smartfona, komórki. Po co? Żeby być w stałym kontakcie ze znajomymi. Ze wszystkimi, którzy chętnie dowiedzą się z Internetu, co u ciebie. Te wiadomości, to tzw. tweety. Coś jak SMS albo MMS - bo można słać także zdjęcia, ale takie, które mają potencjalnie miliony odbiorców w globalnej sieci.
Według Jarosława Rybusa z Gadu-Gadu, na Blipie codziennie ok. 3,5 tys. osób wysyła przynajmniej jeden komunikat. Najnowsze widać na stronie głównej. Reddry: „Oh jej, już 17, a ja jeszcze nie uratowałam świata". Paulaa: „Chyba zrobię sobie frytki". Rzu: „Uskuteczniam szczyt wytworności: czerwone, wytrawne wino do ruskich pierogów". Mikroblogowanie jest proste. Zakładając tzw. profil, trzeba podać e-mail i pseudonim. Ewentualnie dodać nazwisko, zdjęcie, coś o sobie. I można słać tweety albo blipy. Ostatnio na Blipie Paweł Urbański, 27-letni niewidomy alpinista-informatyk, relacjonuje wyprawę na Spitsbergen.
Dlaczego ktoś wysyła w świat wiadomość o tym, że je pierogi? Zdaniem Jana M. Zająca, psychologa z Uniwersytetu Warszawskiego, badacza Internetu i autora pracy doktorskiej o blogach, widać czuje potrzebę: - Nudzi mi się, pójdę z tym do ludzi. Tak to działa. Inżynier Mamoń w „Rejsie" rozmawiał o niczym z kolegą na statku. Teraz rozmawialiby o niczym na mikroblogu.Prof. Kazimierz Krzysztofek ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, badacz społeczeństwa informacyjnego, uważa, że wysyłanie czegokolwiek do Internetu daje ludziom poczucie tzw. teleobecności. - Ludzie tego pragną. Chcą zostawiać ślady, choćby tak błahe jak wpisy w mikroblogach. Pytanie, kto chce te ślady czytać? I dlaczego setki tysięcy osób?
„Przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, lecz strach" - pisze na Twitterze Yoko Ono. Wysyła średnio trzy wpisy dziennie. Śledzi je 40 tys. osób. „Hej, mam nadzieję, że macie równie cudowną niedzielę jak ja" - to Oprah Winfrey. Na Twitterze od 17 kwietnia. Jej tweety śledzi już 999 tys. osób. „Jest gorąco w LA" - to Britney Spears. Przyznaje, że część wiadomości wysyła jej sztab. Fanom to nie wadzi - śledzi je ponad 1,44 mln osób. Na mikroblogach od razu widać, kto dodał cię do swojej listy obserwowanych autorów i ile osób czyta twoją twórczość.
Ci czytelnicy na Twitterze określani są jako tzw. followers, na Blipie - obserwujący. To miara popularności. Cokolwiek wyślesz w eter, wszystkim pokaże się im na ekranach.W połowie kwietnia do historii przeszedł Ashton Kutcher. 31-letni amerykański aktor i model, mąż starszej o 16 lat Demi Moore. Był pierwszym, którego wpisy na Twitterze śledziło ponad milion osób. Profile na mikroblogach mają już także media, firmy, marki produktów. W wyścigu do pierwszego miliona rywalem Kutchera była telewizja CNN, która (podobnie jak inne stacje czy gazety) publikuje tam zajawki materiałów, by przyciągnąć widzów. Wieść o sukcesie Kutchera rozniosła się. Efekt? Do maja grono jego obserwatorów wzrosło o dalsze 700 tys. osób.
Celebryci z Blipa
Co jest ciekawego w monologach o tym, że ktoś zaraz zje obiad albo że kupił T-shirt? - Nic ciekawego dla osoby z zewnątrz - mówi Marcin Jagodziński, twórca Blipa. - Ale to błędne rozumowanie, że ludzie wysyłają takie rzeczy w świat. Nie, oni wysyłają je do zainteresowanych. Właściwą miarą jest mikroświat. W mikroświecie Blipa nie ma celebrytów ani z Hollywood, ani z polskich telenowel. Nie ma nawet sławnego w Internecie Gracjana Roztockiego, laureata konkursu Świry 2009, który w sieci publikuje swoje nagie zdjęcia. Mimo to Blip też ma swoje gwiazdy. Lokalne, kieszonkowe, ale jednak. - Tutejsi celebryci to zwykle osoby, o których poza Blipem nikt nie słyszał - mówi Zając. - Mówi coś panu np. nazwisko Tomasz Topa? A na Blipie jest gwiazdą.
Tomasz Topa to student, ma bloga o Internecie oraz ponad 360 obserwujących na Blipie. Blipowy gwiazdozbiór to m.in. pracownik jednego z portali, prawnik, kilku blogerów chętnie piszących o Internecie, kilka kobiet piszących równie chętnie o sobie. Ich cecha wspólna? - Powiedziałbym, że są to osoby znane ogólnie z działalności w sieci, nie tylko na Blipie - mówi Jagodziński (380 obserwujących, czołówka). Ale marzeniem operatorów Blipa jest i tak Doda. No niechby nawet Jola Rutowicz. Ktoś, kto rozpropagowałby serwis. W przeciwnym razie w Polsce zamiast krajowego Blipa może zapanować światowy Twitter.
- Jest w mikroblogach element teatru, życia na pokaz. Ludzie na Blipie piszą po to, żeby wywołać odzew. Liczą, że ktoś ich zauważy, komuś zaimponują. Dobrze jest np. zjechać kogoś znanego. Lansują się tam - mówi Jan M. Zając. - Ale też często mają ciekawe rzeczy do powiedzenia. W cenie jest subiektywność - zastrzega.
Marcin Jagodziński: - Popularność na Blipie daje korzyści. To rozszerzona sieć znajomych, których można o coś spytać, poprosić o radę, pomoc. Wiele razy Blip mi pomógł.Amerykański e-przedsiębiorca Jason Calacanis popularność próbuje sobie zwyczajnie kupić. Za miejsce w czołówce osób, które Twitter rekomenduje jako autorów godnych śledzenia, zaproponował 250 tys. dol. Uznał, że to opłacalny sposób wypromowania się w świecie. Do transakcji nie doszło, ale rozgłos zdobył - ma 67 tys. followers.
W USA do Twittera lgną politycy. Gubernator Kalifornii Arnold Schwarzenegger wysyła średnio 1,6 wiadomości dziennie i ma 115 tys. followers. Nie najlepszy wynik. 41-letni Gavin Newsom, burmistrz San Francisco, ma już 400 tys. obserwujących. Kilkanaście dni temu właśnie na Twitterze ogłosił zamiar walki o fotel gubernatora Kalifornii w najbliższych wyborach. Prekursorem twitterowej wielkiej polityki był sam Barack Obama (ponad 1,16 mln followers). Nie brak opinii, że wykorzystanie Twittera w kampanii pomogło mu wygrać wybory. Potem entuzjazm nowego prezydenta USA do wysyłania tweetów spadł do jednego miesięcznie. Za to 1 maja oficjalny profil na Twitterze założył Biały Dom. Nadaje tam m.in. aktualności o świńskiej grypie.
Pierwszy sygnał o wielkim trzęsieniu ziemi w Chinach w maju 2008 r. pojawił się na Twitterze wcześniej niż w agencjach prasowych. To był znak - na mikroblogu można błyskawicznie poinformować świat o zaobserwowanym wydarzeniu. Świadkowie zamachów terrorystycznych w Bombaju w listopadzie 2008 r. masowo relacjonowali wypadki na Twitterze, pomagając miastu zorganizować się w chaosie. Bombajski fenomen Twittera - w tym plotkę, że nawet zamachowcy śledzą te relacje, by poznać ruchy antyterrorystów - szeroko nagłośniły media.
W styczniu na rzece Hudson w Nowym Jorku wodował samolot. Na ratunek popłynął mu prom - a na nim użytkownik Twittera z komórką z aparatem. Z epicentrum wydarzeń słał relacje i zdjęcie wraku, które z Twittera trafiły nawet do CNN. Wypadki i katastrofy przynoszą Twitterowi sławę. Według firmy analitycznej somScore, w marcu z serwisu korzystało ok. 20 mln osób. To już nieaktualne, bo użytkowników przybywa ostatnio w tempie ponad 100 proc. miesięcznie! - Żyjemy w coraz szybszym społeczeństwie, gdzie nie ma miejsca na rozwlekłość - mówi prof. Kazimierz Krzysztofek.
- Ludziom zmienia się percepcja, stają się niezdolni do dłuższego skupienia uwagi, nie chcą czytać długich rzeczy. Twittery się w to wpisują. Ale to, na czym serwis będzie zarabiać, wciąż jest niewiadomą. Na razie duże pieniądze to tylko pogłoski, zgodnie z którymi Twittera chciał przejąć największy na świecie serwis społecznościowy Facebook, potem Google (proponując jakoby 250 mln dol. w gotówce), a ostatnio Apple - za 700 mln dol. O transakcjach na razie nie słychać.
Mikroblogowanie jest proste
Na Blipie Rosemary zmieniła zdjęcie. Teraz ma kwietny wianek i ciemne okulary. I pisze, że przeczytała „Amerykański czyściec". Ma 20 obserwujących. Niezbyt wielu. - Nie szukam tu nowych kontaktów. Na Blipie po prostu mogę w krótkiej formie przekazać znajomym wrażenia z filmu, książki, spotkania - twierdzi Rosemary, która naprawdę ma na imię Magda, 29 lat.
Zdaniem Michała Prysłopskiego, szefa wydań internetowych „Rzeczpospolitej", „Parkietu" i „Życia Warszawy", komunikację twitterową opisał już Jan Christian Andersen w bajce o głupim Jasiu. - Jaś jedzie drogą i krzyczy „Patrzcie! Jadę! Znalazłem zdechłą wronę!". Za chwilę: „Mam stary but!". Zaraz potem: „Ale błoto!" - ironizuje Prysłopski. - Nie widzę realnych korzyści dla użytkownika takich serwisów poza daniem upustu egocentryzmowi. To przelotna moda. Ale może się mylić. Głupi Jaś w bajce zdobył rękę królewny.
- Moda, jak każda, przeminie. Ale same mikroblogi pewnie pozostaną. Jak bardzo będą popularne za parę lat? - zamyśla się prof. Krzysztofek. Środowisko internetowe i technologie zmieniają się za szybko, by to prognozować. Ale z czasem może pojawić się kontrmoda. Protest ze strony ludzi, którzy tego typu kulturę komunikacji uznają za płytką i tandetną. To tak, jak reakcją na fast food stała się moda na slow food.
CZYTAJ TAKŻE:
- Alpha i Omega - Użytkownicy Internetu czekają na nową wyszukiwarkę. Właśnie pojawiła się WolframAlpha. Nie wyszukuje źródeł, tylko podaje odpowiedzi. Jej twórcą jest ekscentryk Stephen Wolfram.
- Siódme okno - Siódemka ma w naszej cywilizacji konotacje dość szczególne: uchodzi za jedną z liczb magicznych, a na starożytnym Bliskim Wschodzie uważana była wręcz za świętą. Czego możemy się spodziewać po nowych Windowsach 7?