niedziela, 14 czerwca 2009

Krótka historia „Dziennika” via "Przekrój"

Aleksandra Pawlicka

„Dziennik” to pierwsza ogólnopolska gazeta, która nie dała rady kryzysowi. Z tej okazji jedni wznoszą lampkę szampana, inni czekają na czarną polewkę.

Gdy 2 czerwca gruchnęła informacja o połączeniu „Dziennika” z „Gazetą Prawną”, w redakcji tego pierwszego zapanowała panika. – O ewentualnym połączeniu plotkowano od dawna, ale jeszcze dwa tygodnie temu naczelny uspokajał zespół, że mamy przynajmniej dziewięć miesięcy stabilnej sytuacji przed sobą – opowiada jeden z dziennikarzy „Dziennika” i dodaje: – O zmianach dowiedzieliśmy z maila rozesłanego przez wydawcę.

Sytuacją zaskoczony był też sam naczelny. Robert Krasowski, który stworzył „Dziennik” od podstaw, jeszcze tego samego dnia złożył wymówienie. Nie chce niczego komentować, bo jak nam mówi, „na ciepłe słowa nie ma ochoty, a szkodzić nikomu nie zamierza”.
Wydawca „Gazety Prawnej”, polska firma Infor, ma 51 procent udziałów w nowej spółce, która wchłonęła „Dziennik” wydawany przez niemiecki koncern Axel Springer. Do jesieni „Dziennik” będzie ukazywał się w obecnym kształcie, ale pod kierownictwem dotychczasowego szefa „Newsweeka” Michała Koboski. Bo „Newsweek”, podobnie jak bulwarówka „Fakt”, należą do tego samego wydawcy. Jednak to „Dziennik” miał być bronią Axela Springera, za pomocą której chciał wygrać wojnę o prymat na polskim rynku prasy.



Wejście smoka
Trzy lata temu, gdy „Dziennik” wchodził na rynek, głośno było o medialnym starciu. Rekrutowanym za ciężkie pieniądze dziennikarzom mówiono, że tworzony tytuł idzie na wojnę z „Gazetą Wyborczą”. Nic dziwnego – było to nie tylko biznesowe założenie wydawcy, ale przede wszystkim prywatna, ideologiczna wojna założycieli „Dziennika”.
Robert Krasowski i część jego zastępców wywodzili się bowiem z prawicowego środowiska od dawna atakującego „Gazetę” i jej naczelnego Adama Michnika. Teraz przystępowali do wojny uzbrojeni w nowe doświadczenia, zdobyte między innymi w „Fakcie”, gdzie pracowała wcześniej większość kierownictwa nowej gazety.
Felietonista Maciej Rybiński już w pierwszym numerze „Dziennika” ogłosił, że jego publikacje będą odpowiedzią na „strach siany przez »Gazetę Wyborczą« przed agresją niemiecką na Polskę dokonaną za pomocą prasy”. Rzeczywiście, wejście „Dziennika” wywołało spore zamieszanie na rynku, między innymi wymuszając na „Wyborczej” obniżenie ceny prawie o połowę, do 1,50 złotego. Kilka miesięcy później ten sam Rybiński triumfalnie obwieścił na pierwszej stronie: „Koniec Polski Kiszczaka i Michnika”. Było to w samym środku batalii lustracyjnej rządu PiS, który „Dziennik” popierał od początku.
Niedługo potem Robert Krasowski zarzucał Michnikowi, że „poświęcił jedną trzecią życia na obronę ubeków”, a inny publicysta „Dziennika” Cezary Michalski regularnie pisywał komentarze o charakterystycznych tytułach: „Polska to nie tylko Czerska” albo „Atak zazdrości Agory”. Ale same tytuły nie oddają obsesji, jaką ten czołowy ideolog „Dziennika” miał na punkcie Michnika i „Gazety”.

Agora, wydawca „Wyborczej”, nie pozostawała dłużna. Ówczesna prezes Wanda Rapaczyńska, zanim jeszcze ukazał się „Dziennik”, już oświadczyła w „Financial Times Deutschland”: „Jest wysoce prawdopodobne, że przy tak szybkim tempie ekspansji za kilka lat Axel Springer będzie decydował również o tym, kto zostanie polskim premierem”.

Zarówno w „Gazecie Wyborczej”, jak i w „Rzeczpospolitej” obawiano się olbrzymiego niemieckiego kapitału. Gdy wprowadzano na rynek „Dziennik”, Axel Springer miał 2,5 miliarda euro wolnej gotówki. Takie zasoby nie tylko pozwalały na silną promocję nowego tytułu, lecz także na królewskie stawki dla pracowników. Niektórym dziennikarzom proponowano pensje przekraczające 10 tysięcy złotych, sprawnym redaktorom – nawet kilkanaście tysięcy. To prawie o połowę więcej niż w większości innych redakcji. Podobnie zresztą rozpieszczano felietonistów. O Jerzym Pilchu (podkupionym z „Polityki”) czy w ostatnich miesiącach Janie Rokicie krążyła fama, że otrzymują wynagrodzenie rzędu 50 tysięcy złotych miesięcznie.

– „Dziennik”, zwłaszcza na początku, był dla „Gazety” ogromnym zagrożeniem. Wojna cenowa zatrzęsła przychodami Agory. Przypuszczam, że na wieść o końcu „Dziennika” zespół „Gazety” i jej wydawca odetchnęli z ulgą – mówi profesor Wiktor Pepliński, medioznawca z Uniwersytetu Gdańskiego.

I ma rację. Wicenaczelny „Gazety Wyborczej” Piotr Stasiński przyznaje w rozmowie z „Przekrojem”: – To duża ulga. Zmniejszenie konkurencji w trudnym czasie, gdy wszystkie gazety odnotowują ubytek ogłoszeń i malejące czytelnictwo ze względu na ekspansję Internetu.
I nie chodzi tylko o konkurencję na rynku newsów, ale także całej machiny sprzedaży. To właśnie broniąc się przed „Dziennikiem”, Agora wprowadziła na rynek całą serię kolekcji: książek, płyt muzycznych czy filmów DVD dodawanych do „Wyborczej”. „Dziennik” zaś kopiował wszystkie te projekty, wydając własne serie. Według znawców rynku, po to by upodobnić się do rywala.

Paradoksalnie to jednak nie w redakcji „Gazety Wyborczej” wzniesiono toast radości na wieść o upadku „Dziennika”. Korki strzeliły w redakcji „Rzeczpospolitej”, której redaktor naczelny Paweł Lisicki zaprosił zespół na lampkę szampana. To paradoks, bo wzmocnienie „Gazety Prawnej”, która wchłonęła „Dziennik”, to śmiertelne zagrożenie właśnie dla borykającej się z kłopotami „Rzeczpospolitej”. Radość szefów „Rz” była jednak nie tyle biznesowa, ile ideologiczna – nikt przez ostatnie dwa lata nie prowadził tak brutalnego sporu na łamach jak prawicowcy z „Rzeczpospolitej” z prawicowcami z „Dziennika”.

Polityczny przekręt
– Szkoda, że „Dziennik” od początku spełniał głównie funkcję anty-„Wyborczej”. Twórcy nowego pisma słusznie założyli, że jest grupa ludzi, którzy chcą alternatywy dla gazety Michnika – twierdzi profesor Wiesław Godzic, medioznawca z Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej w Warszawie. – Zamiast jednak skupić się na zdobywaniu czytelników i tworzeniu dobrej gazety, skoncentrowali się na walce z prasowym przeciwnikiem. I przeholowali z prawicowością.

Jeśli bowiem o „Gazecie Wyborczej” mówi się, że ma skrzywienie lewicowe, to „Dziennik” od samego początku nie krył sympatii propisowskich. To na jego łamach w ciągu pierwszego miesiąca prezydent Lech Kaczyński dwukrotnie publikował obszerne teksty na temat własnej wizji solidarnej Europy i gazociągu, a Jarosław Kaczyński ogłosił, że zostanie premierem. Nie mówiąc już o wazeliniarskim tekście Michała Karnowskiego „Jarosław Kaczyński chce być żelaznym kanclerzem”, w którym minuta po minucie w socrealistycznym stylu, ale całkowicie na serio i z oddaniem opisał dzień prezesa PiS.

Sympatia „Dziennika” nie ograniczała się tylko do braci Kaczyńskich. Jego ulubieńcem był także Zbigniew Ziobro. A to jechał podglądać Anglików, jak walczą ze stadionowym chuligaństwem, a to obiecał odbierać samochody pijanym kierowcom. Walczył też na łamach „Dziennika” z przemocą w szkole, zmową prokuratorów, korporacjami prawniczymi i przepełnionymi więzieniami, zapowiadając wysłanie więźniów do pracy. W lutym 2007 roku „Dziennik” nazwał go „wielką nadzieją braci Kaczyńskich”, a tydzień później stanął za Ziobrą murem w sprawie kardiochirurga Mirosława Garlickiego, publikując na pierwszej stronie wielki tytuł: „Doktor śmierć?”.

„Dziennik” mocno też zaangażował się w lustrację. Publikował teksty oskarżające o współpracę z SB hierarchów i znanych księży (księdza Michała Czajkowskiego, księdza Mieczysława Malińskiego, arcybiskupa Stanisława Wielgusa). Z równą stanowczością zwalczał osoby niepodpisujące oświadczenia lustracyjnego: o Bronisławie Geremku Piotr Zaremba napisał „Groźny precedens Geremka”, a o dziennikarzach takich jak Ewa Milewicz czy Wojciech Mazowiecki inny publicysta „Dziennika” Paweł Śpiewak pisał: „Protestują dziennikarskie primadonny”. Gdy zaś Trybunał Konstytucyjny uznał znaczną część ustawy lustracyjnej za niezgodną z prawem, Michał Karnowski żalił się: „A więc taki finał ma bunt wykształciuchów? (...) A więc tak kończy się opowieść o strażnikach wartości – jak nazwał siebie prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień? Przecieram okulary i nie wierzę”.
Gdy „Dziennik” wchodził na rynek, w sejmowych kuluarach huczało od plotek, że atak Jarosława Kaczyńskiego na media, uporczywe powtarzanie, że „w Polsce nie ma wolnych mediów, a dziennikarze działają w interesie swoich właścicieli lub mocodawców politycznych”, jest torowaniem drogi dla nowej gazety. Przedstawiciele Axela Springera mieli konsultować projekt „Dziennika” z braćmi Kaczyńskimi. Był początek 2006 roku, roku wyborów samorządowych i realizacji sztandarowych projektów PiS. Prezesowi tej partii zależało na własnej trybunie prasowej.

Wybuchy i niewypały
Pierwszy dziennikarski strzał „Dziennika” miał zabarwienie polityczne. Chodziło o sprawę eurodeputowanego PO Pawła Piskorskiego. „Dziennik” napisał, że sadzi on „prywatną puszczę na Pomorzu”. Zarzuty gazety dotyczyły niewyjaśnionego pochodzenia pieniędzy, za które Piskorski kupił 320 hektarów ziemi pod zalesianie. Tekst stał się przyczynkiem do wyrzucenia Piskorskiego z Platformy w ciągu trzech dni.

Kolejną publikacją, która odbiła się głośnym echem, była pod koniec 2006 roku sprawa corhydronu – lekarstwa na uczulenia, którego cała partia zawierała substancję używaną w anestezji, mogącą przy nieodpowiednim podaniu spowodować śmierć pacjenta.
W jeleniogórskiej Jelfie wstrzymano produkcję.

Oba teksty pokazały, że „Dziennik” mógłby istnieć na rynku nie tylko jako polityczna tuba, ale także jako forum dla rzetelnej dziennikarskiej roboty. Podobnie było z głośną we wrześniu 2008 roku publikacją o nepotyzmie i nieprawidłowościach w zarządzaniu KRUS.

Po doniesieniach „Dziennika” premier odwołał odpowiedzialnego za nadużycia prezesa KRUS Romana Kwaśnickiego, a piszący o sprawie dziennikarze otrzymali nominację do nagrody Grand Press w dziedzinie dziennikarstwa śledczego.

Jednak codzienność „Dziennika” była zupełnie inna. Dziennikarze wspominają, że od zawsze w gazecie panowała niespotykana presja, jak i o czym pisać.

– Mieliśmy sześciu wicenaczelnych, z których każdy innego dnia tygodnia prowadził numer, decydując o jego kształcie. Byli „królami jednego dnia”. Pod nich trzeba było pisać teksty. Decydowali, do kogo dzwonić w danej sprawie i co dana osoba powinna powiedzieć, a jeśli rzeczywistość nie chciała się dopasować, to tym gorzej dla rzeczywistości – opowiada dziennikarz „Dziennika”.

Jeden z redaktorów pracujących przy pierwszej stronie gazety wspomina, że na zamówienie naczelnych przygotowywał listę najpopularniejszych polityków ostatniego 20-lecia. Chodziło o udowodnienie tezy, że PiS nie powinien tak łatwo rezygnować z odwołanego właśnie popularnego premiera Marcinkiewicza. – Przez cały dzień przebijałem się przez rankingi CBOS-u, na wieczór miałem gotową pierwszą piątkę. Marcinkiewicz się zmieścił, był drugi czy trzeci, ale zabrakło Lecha Kaczyńskiego, swego czasu bardzo popularnego jako minister sprawiedliwości czy prezydent Warszawy. „Gdzie Kaczyński?” – zapytali naczelni. „Nie załapał się, jest szósty”. „Kto jest piąty?”. „Donald Tusk”. „Wywalcie Tuska, wstawcie Kaczyńskiego” – zapadła decyzja.

I choć z czasem gazeta zaczęła zmieniać linię polityczną na bardziej umiarkowaną (tracąc przy tym kolejnych czytelników), życzenia kierownictwa dalej często ocierały się o absurd. Gdy zaczęły rosnąć szanse Baracka Obamy, dowodzący tego dnia wicenaczelny kazał działowi kultury zapytać słynnych Amerykanów, na kogo będą głosować. Do godziny 16 mieli zebrać opinię Arnolda Schwarzeneggera, Martina Scorsese, Roberta De Niro oraz Toma Cruise’a. Nikt nie odważył się zwrócić wicenaczelnemu uwagi, że numery gwiazd Hollywood nie figurują w książce telefonicznej. Ktoś zasugerował jedynie, że różnica czasu w stosunku do Los Angeles wynosi w Polsce dziewięć godzin, więc wykonanie zadania choćby z tego powodu jest niemożliwe. Prowadzącego to jednak zupełnie nie interesowało.

Naciąganie rzeczywistości i parcie na sensacyjność wzrastały wprost proporcjonalnie do spadku sprzedaży „Dziennika”. Pierwsze załamanie przyszło, gdy Axel Springer podniósł w połowie 2007 roku cenę piątkowego wydania. Rok później był zmuszony do kolejnej podwyżki. A od stycznia tego roku, gdy cena osiągnęła dwa złote, coraz częściej zdarzały się przypadki rozdawnictwa „Dziennika”. Otrzymywali go na przykład – i to nocą, prosto z drukarni – bywalcy stołecznej kawiarni Szpilka i mieszkańcy warszawskich Bielan, którzy znajdowali rano na klatkach schodowych stosy podrzuconego „Dziennika”.
Na kłopoty ze sprzedażą nałożyły się w ostatnim czasie dwie dziennikarskie wpadki. Po pierwsze, źle przyjęte w środowisku medialnym zdekonspirowanie tożsamości blogerki Kataryny, którą wcześniej „Dziennik” szantażował, po drugie, publikacja wywiadu, którego nie było. Jacek Chwedoruk, dyrektor banku inwestycyjnego Rothschild Polska, miał w rozmowie z „Dziennikiem” skrytykować działalność finansową posła Janusza Palikota opisywaną w sensacyjnym tonie przez gazetę od kilku dni. Słowa Chwedoruka idealnie pasowały do potwierdzenia stawianej przez „Dziennik” tezy, tyle tylko, że... nigdy nie padły z jego ust. Sprawa posła nie jest jednoznaczna, Palikot broni się, pozywając dziennikarzy i gazetę do sądu.

Jesienny szturm
– Nie sądzę, żeby koniec „Dziennika” miał związek z wielomilionowym roszczeniem posła Palikota. Przyczyn należy szukać w kurczeniu się rynku prasy – uważa profesor Maciej Mrozowski z Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Tego ciśnienia nie wytrzymał ostatnio czwarty ogólnopolski dziennik, „Polska”, który zmuszony był zamknąć część regionalnych wydań.

Dziś najważniejsze dla polskiej prasy pytanie brzmi: co urodzi się z połączenia „Dziennika” i „Gazety Prawnej”? Według części środowiska medialnego wydawca „Prawnej” nie ma ani ochoty, ani pieniędzy na inwestowanie w nową gazetę. Przejmując „Dziennik”, tak naprawdę kupił stronę internetową, bo w pakiecie przejął także znakomicie radzący sobie portal Dziennik.pl.

Według profesora Mrozowskiego nowy tytuł może jednak okazać się wyzwaniem dla konkurencji. Jeśli z połączenia dwóch gazet powstanie odpowiednik „Financial Times” – silnej gazety gospodarczo-biznesowej z działem wyważonych analiz politycznych.

– „Dziennik” zostawia po sobie pewien niesmak, ale dla wchłaniającej go „Gazety Prawnej” to przede wszystkim szansa, by przeskoczyć z półki prasy branżowej na półkę prasy opiniotwórczej – ocenia Tomasz Tęcza z domu mediowego SPC House of Media.

To zaś oznacza, że zarówno szampan w redakcji „Rzeczpospolitej”, jak i uczucie ulgi w „Gazecie Wyborczej” mogą być przedwczesne. Jesienią czeka je starcie znacznie bardziej wyniszczające niż to sprzed trzech lat. Paradoksalnie więc zniknięcie „Dziennika” może być groźniejsze dla obu gazet niż jego pojawienie się w/kioskach wiosną 2006 roku.

Aleksandra Pawlicka
współpraca: iggy, mil, aj, pm
"Przekrój" 23/2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz